czwartek, 30 kwietnia 2015

Chupacabra czyli czwarteczek okraszony pasją

Twoja pasja czeka, aż dogoni ją odwaga. (Isabelle Lafleche)

...no właśnie zazwyczaj tak goni i goni, aż padnie pyskiem w piach i po zabawie...zazwyczaj ale nie zawsze...są bowiem na tym świecie i tacy obywatele, których pasja i odwaga idą ramię w ramię... Kochani... ale zanim... to maluśkie przypomnienie! Czwartek dziś mamy. Czwarteczek! Czyli prawie piąteczek. A skoro czwarteczek poprzedzający boski piąteczek... to wiadomo rzygamy sobie w rękaw i... kulturka... Ale wyjątkowo wszystkim zasłużonym nieboszczykom dajemy spokój, nie grzebiemy po annałach historii sztuki i nie schodzimy do melin pretendujących niekiedy do mateczników sztuki - z uwagi na zawartość osobników kreatywnych rzecz jasna (stali czytelnicy znają temat, nowych prosimy o nie wpadanie w stan oburzenia świętego).
Dziś kochani rzecz będzie o kulturze, ale takiej krzepko osadzonej w realiach dnia znojnego czyli o ludziach którym chce się chcieć! Krótko i treściwie, bo dziś nie gawędzimy tylko przez półtorej bezcennej minutki oglądamy filmik!
Są amatorami (ale już z dorobkiem), mają pasję tworzenia i odwagę żeby tworzyć nie tylko do szuflady (o szufladach już chyba było...), mają pomysł i talent... A co z takich komponentów można uwarzyć? Ha! Film moi państwo! Film można nakręcić. Oto trailer. Patrzcie i podziwiajcie. A tak na marginesie dodam, że muzykę do filmu skomponował mój osobisty małżonek...
Zatem kochani... CZ jak Chupacabra... Trailer... I muzyka...

wtorek, 28 kwietnia 2015

Organic Curl System w odwrocie, czyli Malkontentka wyczerpała zagadnienie

Lepsze jest wrogiem dobrego kochani - takim hasłem rozpoczynam ostatnią już (bo ileż można o tym rozprawiać) opowieść o przygodzie Malkontentki z zabiegiem Organic Curl System. Tym razem będzie nieco bardziej optymistycznie…
Po okresie rozpaczy, gdzie włosy wyglądały jak smętna kopka siana o odrażającej brązowo-żółtej barwie, a Malkontentka gorączkowo rozważała opcję zmiany fryzury na tzw. rekruta, nastąpił szczęśliwy przełom. Związany był on z wizytą naszej bohaterki w galerii – handlowej, nie sztuki (z taką sztuka na głowie nie wizytuje się galerii sztuki, bo tam nie godzi się chadzać w czapce uszance). W drogerii będącej częścią składową tejże galerii Malkontentka długą chwilę kontemplowała małe pudełeczka zawierające maskę intensywnie regeneracyjną biovax. Pudełeczka różniły się kolorami i wypisanymi na nich składami – i tak jak w przypadku koloru Malkontentka była w stanie zdecydować się na ulubiony, to co do składów nie była przekonana, czy lepiej na jej włosy podziała sproszkowany diament (a co!), czy trufle, a może jednak kawior? Koniec końców zdecydowała się na pudełko białe z diamentem – jedynym kryterium wyboru był fajny połysk i gra kolorów na kartoniku… I kochani to był strzał w dziesiątkę! Nie wszystko złoto co się świeci – a pewnie że nie, czasem diament błyszczy jeszcze piękniej! wybór okazał się słuszny! Wieczorem po wyszorowaniu strzechy, bez większych nadziei Malkontentka naciapała mazi na głowę, założyła czepek foliowy, w którym prezentowała się nadzwyczaj nobliwie – coś jakby miała przystąpić do rozbiórki mięsa i wychynęła z łazienki, aby zdobyć czapkę do przykrycia konstrukcji. Po drodze wystraszyła członków rodziny, zgromadzonych w przedpokoju, którzy stanowczo odmówili współpracy w sprawie czapki – żaden kurka wodna nie chciał pożyczyć, a Malkontentce szkoda było własnej.
Tak czy owak, na brzegu wanny wysiedziała nasza biedula (nerwowo przebierając nogami) wymagane 15 minut po czym szybko spłukała mazidło z siana …które stało się – o cudowna chwilo – włosami. Poprawa naprawdę jest zauważalna. Malkontentka nie wie, czy to jakiś trik, czy cud, czy rzeczywiste ozdrowienie ale włosy po trzech zabiegach wyglądają o niebo lepiej. Wprawdzie nadal utrzymują swój nieszczególny kolor ale to już naprawdę małe miki. Oj kochani, ile to czasu, pieniędzy, stresu i fatygi jest niezbędne, aby uzyskać efekt…sprzed metamorfozy - tfu…

Lepsze jest wrogiem dobrego! Pamiętajcie! I nie pchajcie paluchów między drzwi!

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

O tanim seksie i brudkach w duszyczce czyli Szkarłatny płatek i biały na dobry początek tygodnia

Chcecie poznać świat piwnicznej namiętności, pokrętnego morale i lunaparu...? Chcecie poznać świat płatnej miłości, wyrachowania, krwistej zmysłowości i obłudy...? Macie ochotę na spacerek brudnymi uliczkami szemranych dzielnic wiktoriańskiego Londynu? Jeśli tak - zapraszam! Panie i Panowie - Franka i ja przedstawiamy totalną opowieść pana Fabera...
Szkarłatny płatek i biały - sprawa już z lekka przebrzmiała ale nadal przecież genialna. Nietuzinkowa. Dziwna. Ta książka nuży niczym jesienne popołudnie, ciągnie się jak brazylijski serial, a jednocześnie zniewala, fascynuje, porywa. Robi z czytelnikiem wszystko, co tylko zalęgło się wyobraźni jej twórcy... A my podążamy i pogrążamy się coraz bardziej... Z wściekłości chcemy rzucić ją w kąt, znudzeni sięgamy po kolejną kawę, zniesmaczeni zastanawiamy się czy aby nie tracimy czasu na Mount Everest kiczu... i nadal czytamy... Absolutnie doskonała sprawa. Znakomita manipulacja.
Mam pewien kłopot z książkami Fabera. Nie do końca potrafię sprecyzować swój do nich stosunek. Pod skóra przeczytałam raz i miałam mdłości przez tydzień, Szkarłatny płatek... zawładnął moja wyobraźnią - nie było mnie dla świata - wykonując machinalnie swoje obowiązki czyhałam tylko na moment, kiedy będę mogła pogrążyć się w lekturze - nigdy jednak już do tej książki nie wróciłam... widać - tak działa magia...
Treści zwyczajowo nie będę opowiadać, bo to nie blog ściąg dla maturzysty;) Pozwolę sobie jedynie na bardzo ogólny zarys. Szkarłatny płatek... to historia młodej prostytutki. Dziewczyny o dość przeciętnej urodzie, zaawansowanej łuszczycy i niebywałej inteligencji. Historia kobiety, która usiłuje zmienić swoje życie. Historia kobiety zdolniejszej i mądrzejszej od ucztujących na niej mężczyzn..., którą jednak przewrotny los postawił w roli dania...
Czy inteligencja i zdolności to wystarczająca broń w świecie uprzedzeń i społecznych stereotypów?Czy ucieczka z bagna jest możliwa? Czy ślady mułu nie będą ciągnęły się za zbiegiem w nieskończoność? Czy można uciec od swojego życia...?
Książka brudna, i zostawia brudne ślady... Ale brudna w ten cudny sposób, który ściąga naszą wrażliwość i fantazję w stronę mrocznego i nagiego ego. Powieść jest nieco przeładowana naturalizmem, ocieka tanim seksem, plugastwem... taka trochę mięsna - ale polecam gorąco. Krytyka dopatruje się w niej nawiązań do Dickensa... Niewątpliwie coś w tym jest. Klimat czy rozmach...Nawet momentami nadmuchany do granic czytelniczych możliwości. Z drugiej strony -ktoś, gdzieś nazwał ją czytadłem. Bzdet. To nie jest czytadło. To kawał niezłej literatury, chociaż prawdopodobnie nie każdy rozsmakuje się w jej treści. Tak czy owak - sięgnijcie po powieść Fabera i poczytajcie o losach panny Sugar. Franka i ja zachęcamy gorąco - popatrzmy sobie razem na brudki ludzkich duszyczek...

piątek, 24 kwietnia 2015

O darze od Mineralnej Kasi i krwiożerczej France słów kilka...

Dziewczyno, czekaj na te najdroższe prezenty, które wymagają nie pieniędzy i nie sklepu - ale odrobiny uwagi i serca - rzekła Katarzyna Grochola i bez względu na to, jak odbieramy jej radosną twórczość, trzeba bez bicia przyznać, że coś w tym zdaniu jest, no...rację miała. A dlaczego? O tym już za moment...
Dziś jest piątek, ale wyjątkowo nie będzie felietonu. Nie będzie pseudo-intelektualno-niby-oryginalnej papki, którą Was karmię co tydzień dla ostatecznego dobicia kończącego się tygodnia pracy... dziś będzie coś lepszego. Otóż kochani zostałam obdarowana! I czuję się z tym niesłychanie cudownie. Dar - taki z zaangażowaniem, uwagą i wszystkim co najlepsiejsze przybył do mnie od naszej Mineralnej Kasi - TU KLIKAMY I SIĘ ZACHWYCAMY! Kasia z dobra serca obiecała mi serum produkcji własnej, którego wypatrywałam z niecierpliwością ...a tu kochani wór wspaniałości listonosz przytachał. Peeling, masełka, sera, puder, pasta... a wszystko to prosto spod złotych łapek Kasi!!!!
Przy okazji przedstawiam Wam krwiożerczą Frankę - usypiamy jej mordercze instynkta, karmiąc ją pomidorami.... To alter ego Malkontentki, tylko w nieco bardziej urodziwej formie! I właśnie krwiożercza Franka wraz z nieodłącznym pomidorem prezentuje Wam kosmetyki od Kasi. 

Teraz możecie już zacząć zazdrościć. Ja gnam smarować się tymi cudami... Kasiu, bardzo ale to bardzo dziękuję! Czuję się wyróżniona! Kurcze, no fantastycznie się czuję!

czwartek, 23 kwietnia 2015

O kiepskich życzeniach, muszce owocówce i dopisanym życiorysie, czyli …lepiej sobie popatrzeć…

No niestety kochani. Była środa, a co przychodzi po środzie? No właśnie! Czwartek! Nie ma lekko – skoro już jutro zaczniemy nadgryzać weekendzik, to dziś jeszcze spaskudzimy sobie humorki i zorganizujemy czwarteczek z kulturą. Dobra, umówmy się – też go nie lubię, bo jakoś dziwnym zrządzeniem Opatrzności zawsze w środę wieczorem Muza mnie opuszcza i jadę na dolnych rejestrach –– intelektualnie tkwię na samym dnie Rowu Mariańskiego, wymachując bezradnie łapkami, a kreatywnością dorównuję muszce owocówce…. Dlatego dziś, dość przewrotnie, pogawęda o artyście, który cechował się nadzwyczajną wyobraźnią twórczą i był niesłychanie płodny – w życiu artystycznym rzecz jasna, bo jak tam „po godzinach”, to szczerze powiedziawszy nie wiem i nie jestem pewna, czy mnie to interesuje. Jednak, jak to niemal każdy natchniony przedstawiciel rodu ludzkiego ma w zwyczaju, tak i bohater naszej dzisiejszej gawędy nie ustawał w poszukiwaniach… Czwartek z kulturą moi Państwo umai nam Amadeo Modigliani.
… nie szukam ani realności, ani nierealności, ale raczej nieświadomości… - mawiał, no i sobie wykukał – nieświadomość spłynęła na niego nadzwyczaj szybko, bo opuścił ten łez padół/oazę śmiechu mając niespełna 36 lat. Zatem z życzeniami ostrożnie, bo zawsze istnieje zagrożenie, że wypowie się je w tej magicznej godzinie, co to wiecie - stanie się tak, jak sobie życzysz…. Biografii Artysty nie będziemy tu zamieszczać, bo jak kto ciekawy szaleńczo, to sobie poszuka, ale w tym akurat przypadku, nie ma to akurat specjalnego uzasadnienia. Życiorys Modiglianiego bowiem w dużej mierze został wymyślony po jego śmierci - za życia nie był szczególnie cenionym twórcą….. Szczególnie zainteresowanych odsyłam do filmu Modigliani, pasja tworzenia.
A ja? Cóż… Ja mogę się tylko zachwycać…
Porywa mnie totalna unikatowość stylu.
Zachwyca indywidualizm – chyba niełatwy.
Magnetyzują postaci o wydłużonych twarzach i odrealnionych oczach.
Zniewala mnie Modigliani, oczarowują jego obrazy.

A poza tym, po diaska suszyć tu pióro po próżnicy, teraz patrzymy sobie…





Znacie? Kochacie? Bez emocji? No jak kochani?

środa, 22 kwietnia 2015

TheBalm i rozświetlacz Mary-Lou czyli rzecz o fatalnych skutkach strojenia głupich min


…niemal wszyscy są ofiarami złudzenia, że utracili młodość, która przecież mogła być o tyle lepsza. Nie, nie mogła… (Leszek Kołakowski)
Przeczytawszy to zdanie Malkontentka poczuła przejmujący lęk…no, bo skoro wszyscy, to istnieje zagrożenie, że ona będzie pędzić w pierwszym szeregu zawiedzionych… a tego wolałaby uniknąć! Chociaż z drugiej strony… o jakiej młodości w jej przypadku mowa, skoro Malkontentka przyszła na ten piękny świat podejrzliwie zgorzkniała i swój zły humor prezentuje uporczywie od dnia narodzin. W aspekcie mentalnym zatem nie ma szczególnego znaczenia czy jest młoda, czy stara. W przypadku istot pozbawionych poczucia humoru, patrzących na świat ze skrzywioną miną toż to naprawdę wszystko jedno. I miast pracować nad swoim wrednym charakterem, aby ludziom zmuszonym do przebywania w jej bliskim otoczeniu żyło się nieco lżej, postanowiła pracować nad wyglądem, chociaż tuszę, że to działanie w sumie jest pozbawione głębszego sensu. Nic to. Niech robi, co chce byle tylko przestała marudzić…
Od kilku postów (dwa to już kilka…) przewija nam się wątek kosmetyków theBalm. Dziś ostatnia odsłona tematu - ostatnia, bo bierzemy na warsztat trzecią z trzech posiadanych przez naszą jędze zabaweczek tej marki. Tym razem dziura w płocie, czyli figa z makiem, czyli rozświetlacz Mary-Lou Manizer. Malkontentka nabyła go, albowiem zapragnęła mieć - zgodnie z opisem na stronie sklepu handlującego specjałem - taflę na obliczu – cokolwiek by to nie miało oznaczać w praktyce, a jej skóra miała lśnić niczym perłowa macica i wyglądać jak u podlotka… Mówiłam już ze mnie to babsko denerwuje? Aha, niejednokrotnie….
Dobra. Lecimy dalej. Jedno, co trzeba Malkontentce oddać - jest niezłomna. Skoro postanowiła że kupi, to kupić musiała, chociażby przez tydzień miała jeść wyłącznie dary pól i lasów.
Rozświetlacz okazał się być twardą substancją w kolorze chyba beżowym z połyskiem, zamkniętą w kolejnym przecudnym pudełeczku – tym razem nie kartonikowym – ale wykonanym z jakiejś solidniejszej materii. Na pudełku jest młodość nierozważna i przydybana karnie, bo upozowana do fotki z akt policyjnych, a uosobiona przez blond piękność z wydatnymi karminowymi ustami. Chyba to ta Mary Lou będzie? Ładne jak zawsze. Budzące pożądanie i niewątpliwie przekazujące jasny komunikat – w tym pudełeczku, tuż pod tym wieczkiem kryje się młodość. Dalej. Dawać to. Malkontentka drżącymi łapskami otworzyła puzderko i pognała przed zwierciadło. Tam, z zachwytem ozdobiła oblicze na wysokości kości policzkowych i jęła dumnie oglądać się ze wszystkich stron. Po dokładnej analizie dostrzegła też efekt tafli i uspokojona udała się gdzieś w miejsce publiczne - vide: sklep. Po powrocie okazało się, że czar prysł, a piękna królewna zmieniła się w straszną wiedźmę. Otóż moi Państwo. Malkontentka ma bardzo wyrazistą i żywa mimikę… no inaczej mówiąc, wciąż stroi głupie miny… i tu prawdopodobnie tkwi przyczyna katastrofy - skóra podczas durnego mimiczenia marszczy się w obszarach miętych… i w uzyskanych w ten sposób bruzdach rozświetlacz jakoś sprytnie się gromadzi – widok bezcenny – skrzące zmarszczki wymalowane na obliczu naszej bohaterki… Efekt tafli wciąż trwał, z tym że była to już tafla podlegają dość silnemu podmuchowi wiatru…ot takiemu tam huraganikowi:0. Kochani, cóż było czynić - Malkontentka swoją taflę umyła a rozświetlacz został zesłany do karnej kolonii (szafka pod umywalką, w której dzieli los swoich innych wrednych kumpli…)
Zatem w jej przypadku to cudeńko totalnie się nie sprawdziło ale jest możliwość, że dla osób, które mają miłe, pogodne charaktery i nie marszczą non stop dziobaka będzie nad wyraz szczęśliwym kosmetykiem, bo i wygląda obłędnie i recenzje ma w większości pozytywne.

A tak na marginesie słyszałyście taką anegdotkę?
Stanisław Ignacy Witkiewicz zapytał raz klienta:
- Czy podoba się panu pański portret?
- Jeśli mam być szczery, to nie jest to arcydzieło sztuki.
- Ale pan również nie jest arcydziełem natury! - zawołał oburzony artysta.

Jakoś mi się z tymi kosmetykami pokrętnie skojarzyło;).

wtorek, 21 kwietnia 2015

Jak być otoczoną wianuszkiem mężczyzn i nie zwariować ze szczęścia…

Jak mnie ta kobieta denerwuje! Malkontentka znaczy. Nie uwierzycie, jakie to upierdliwe babsko. Nie ma to jak rozdwojenie osobowości. No nic… Najpierw nie pozwalała puszczać pary z ust na temat swojej przygody z sexy mamą, a teraz upiera się przy down boyu…
A co ja mam niby opisać? Że pójdę przez tą babę z torbami, bo sobie jeszcze paletkę upatrzyła…? Ok, parafrazując klasyka - czuję chaos. Chaos czuję... Po kolei zatem.
TheBalm. Po raz wtóry. Dziś na tapetę - po pudrze (jakiś fikołek językowy – tapeta po pudrze…) -dobra, jeszcze raz - po pudrze, który nie zdołał przeistoczyć Malkontentki z prostego chłopa w boginię seksu, ale poza tym sprawował się rewelacyjnie, przyszła kolej na róż! Róż Down Boy… A jak myślicie DLACZEGO nasza bohaterka go zakupiła? Bo ma słodkie opakowanie w stylu pin up? Bo kartonik jest tak uroczy, że po prostu trzeba go mieć, przynajmniej po to – by mieć? Czy może raczej dlatego, że miała wolną kasę - zbyt małą na nowe upragnione auto, a zbyt dużą na dwie tabliczki czekolady? No… w sumie po części … ale argumentem koronnym było hasło promujące kosmetyk… So many men, so little time…
…doprawdy nie wiem, co powiedzieć…
Spuśćmy nad tym - przez litość - zasłonę milczenia i przejdźmy do samego różu.
Róż, jak wspomniałam, ukryty jest w cudaśnym, charakterystycznym dla marki kartoniku, z tym sprytnie zaprojektowanym przez speców od marketingu obrazkiem, który budzi w damskich duszach - nie do końca zrozumiałą pod naszym krajowym niebem - tęsknotę za amerykańskim snem lat 50-tych. Te piękne, kipiące sexem kobiety, otoczone wianuszkiem mężczyzn…ech… Jakość produktu jest bardzo dobra – zaaplikowany bladym świtem, trzyma się mocno policzka cały dzień, o ile nie podejmujemy nierozważnych kroków mogących nieco osłabić jego żywotność – vide: zanurzanie głowy w wiaderku z wodą, wielogodzinne wystawianie twarzy na rzęsisty deszcz…
Kolor – i tu mamy problem. Otóż Malkontentka zakupiła róż, będąc jeszcze ognistą brunetką i było git… w tzw. międzyczasie przeistoczyła się w zrudziała szatynkę – dało się jeszcze wytrzymać, ale z aktualnym - biegunkowym kolorem upierzenia, róż gryzie się niewybaczalnie, nadając malkontenckiemu obliczu nieco sinego, z lekka - powiedziałabym - trupiego zabarwienia. W łagodniejszej wersji – czyli przy lekkim muśnięciu – róż wygląda raczej na dość porządny, ładnie rozplanowany siniak a nie makijaż. Pomijając kolor, który jak wiadomo nie jest w stanie subtelnie ewoluować wraz ze zmianami zachodzącymi w barwach właścicielki – produkt jest naprawdę zacny. A że paleta kolorystyczna, jaką oferuję theBalm jest może nie tyle szeroka, co konkretna z pewnością znajdziecie odpowiedni dla siebie odcień. Polecam. Jeśli nie możecie fundnąć sobie nowej fury, kupcie chociaż róż z namiastką amerykańskiego snu w gratisie (można to potraktować jako promocję – Nie-bieska usłysz mnie i hasło "promocja" klik)… ech...
Aha – jeszcze jedno, żeby uniknąć nieporozumień, tudzież nie robić sobie płonnych nadziei - po zastosowaniu różu Malkontentka wciąż nie przeistoczyła się w najbardziej pożądaną niewiastę na tej szerokości geograficznej, ale nic to… poszukamy, zobaczymy… Poza tym jest możliwość, że to tylko na nią tak NIE DZIAŁA.


poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Czy bolszewik ma prawo do namiętności, czyli o Saszeńce słów kilka


Czy oddana partii wzorowa obywatelka radziecka, poważna i ceniona redaktor pisma kreującego model idealnej kobiety socjalistycznej może iść za głosem serca i zatracić siebie i swój wizerunek bolszewiczki w płomiennym romansie, zawieszając tym samym na włosku kilka istnień ludzkich? Czy w rzeczywistości utkanej z absurdów i bezmyślnego okrucieństwa może uchować się piękno i uczucie? Jaka jest cena wystawienia głowy z ideologicznego pudełeczka? Oto kochani świat gorzkich pytań przejmująco opisany w znakomitej książce Simona Montefiore. Saszeńka jest bodajże pierwszą powieścią tego angielskiego historyka i zdecydowanie powieścią niebanalną. Tej książki się nie czyta – ją się chłonie. Piękne kobiety, dramat, miłość, zdrada, polityka, śmierć a wszystko na tle bujnych dziejów Rosji/Związku Radzieckiego. Postaci barwne, prawdziwe, z krwi i kości. Powieść ma sznyt historyczny, czuć rękę mistrza, który z bezlitosnym znawstwem obnaża wszelkie mechanizmy działania zbrodniczego systemu, bezsens i okrucieństwo totalitaryzmu. Terror, bezrozumną zagładę człowieka i wszystkiego, co w ludziach ludzkie. Saszeńka to opowieść o życiu, ale życiu w ciągłym zagrożeniu, o ludziach będących zabawkami w rękach despoty, sprawującego funkcję lokalnego boga… Tak kochani, bo strach, zniewolenie, agresja okryte płaszczykiem jakiejś mitycznej wyższej idei to znakomity grunt do kiełkowania i rozkwitu bożków różnego typu, kondycji i autoramentu… Przerażające… Ideologia, nawet najwspanialej umajona, zazwyczaj żywi się krwią trupów, które gęsto rozsiewa po drodze, czyniąc z tego normę nazywaną szumnie i dumnie – dla wyższej idei. Dla wyższej idei…. Montefiore świetnie pokazuje jak funkcjonuje taki proceder - monotonia i powtarzalność procesu zgładzania obywatela prowadzi do stworzenia jakiejś makabrycznej procedury. Kto wpadł w tryby machiny, tego los jest przesądzony - bez względu na idiotyczną nieprawdopodobność oskarżenia – strach, walka, lęk nic nie zmienią – można tylko z pewnym znużeniem obserwować, jak kolejne etapy protokołu znajdują odzwierciedlenie na zmaltretowanym ciele i czekać końca… Potworne - a w ramach wyższej idei… trywialne.
Zastanawialiście się czy można oddychać pełną piersią, mając przystawiony pistolet do skroni? Ile jest warte życie ludzkie? Tyle, co pstryknięcie palcem? Czy tyle, co kreska postawiona przy nazwisku? Czy instynkt samozachowawczy naprawdę jest najsilniejszy…?
Książka jest ZNA-KO-MI-TA. Przewartościowuje świat czytelnika, niepokoi i cholernie boli… Treści tradycyjnie opowiadać nie będę, bo jestem marnym bajarzem, a streszczeń paranoicznie nie trawię. Przeczytajcie, warto.
Saszeńka to kawał dobrej literatury, nieprzeintelektualizowanej, ze zdrową dawką historii zgrabnie a zarazem przejmująco podaną. Tego się nie zapomni drodzy Państwo a i wzruszeniem ramion nie skwituje. Polecam!

piątek, 17 kwietnia 2015

O co chodzi w blogowaniu czyli gdzie leży Mount Everest szczęścia

Ważne, że potrafisz widzieć dobro
Ważne, ze dostrzegasz jego ogrom
To kształtuje twój światopogląd
Człowiek tu musi wejść w krwiobieg.

Lubię ten kawałek, lubię, pomimo że nie jestem zapiekłym fanem tego rodzaju muzy. Ale głos Kasi Wilk w refrenie zniewala. Tekst nie pojawił się tu jednak z uwagi na moją sympatię do wokalistki - ma być raczej bodźcem do dyskusji - jakoś wszak trzeba zagaić.... 
A chciałabym pogadać o tym, co ważne…w blogowaniu. Jestem amatorką i właściwie nieopierzonym kurakiem w tej dziedzinie, dlatego będzie krótko, jednakoż mam nadzieję, że przy Waszym udziale – treściwie.
Mój blog jest młody, ale – co samą mnie zadziwia - już zdążyłam się od niego uzależnić. Jakoś tak pokrętnie to działa, że muszę, ale to naprawdę muszę rano sprawdzić, co tam, kto i gdzie… to ten mój element bajkowy rzeczywistości …ufff… A może to we mnie będzie ewoluowało i z biegiem lat, z biegiem dni przeistoczę się we wścibską babę? I zacznę sąsiadów szpiegować? Chociaż sądząc po zadowolonej minie sąsiadki z drugiego - to całkiem niezła fucha jest, tyle że światopogląd trochę wąskawy - ot taki tam podwórkowo-uliczny. Tfu, sarkazm mnie gryzie po kostkach...O czarna godzino...
Wracając do blogowania, zauważyłam, że poza wiążącymi się z nim przyjemnościami funkcjonuje tu dość głęboka pułapka, w którą można raźno wpaść i chyba ciężkawo się wygrzebać… Ja już trzymałam nogę nad przepaścią… mam na myśli zjawisko pt. "Musze mieć jak najwięcej obserwujących! Za wszelką cenę". Niby ok, bo co tu kryć, przecież piszemy po to, żeby ktoś nas czytał, a nie po to żeby samemu narcystycznie zachwycać się płodami własnego pióra i jakkolwiek byśmy nie udawali, że mamy to w pięcie – piszemy dla świata… Nie ma co zakłamywać rzeczywistości - przecie wstyd to żaden – Magdalena Samozwaniec, mili Państwo, twierdziła - posuwając się jeszcze dalej - że tylko grafoman pisze do szuflady… zatem Czytelnik jest dobrem najwyższym. Ale Czytelnik, a nie taka niemalże mityczna Postać, której kompletnie nie interesuje treść naszych postów, ba - w ogóle nie zagląda na bloga… Zdarza mi się dostawać info w stylu "obs za obs"... Poważnie - nie bardzo wiem, jak się do tego odnieść. Bo z jednej strony kusi, ale z drugiej - gdzie w tym sens! Absolutnie nie twierdzę, że nie jest miło mieć Obserwatorów – toż diablo miło! jednak być otoczonym przez Obserwatorów czytających a i niekiedy wpadających na pogawędkę - to już Mount Everest szczęścia. Zatem - ustalmy - zdobywać Obserwatorów bezwzględnie należy, bo to z nich rekrutują się wspaniali Czytelnicy, ale kurza noga, trzeba tu znaleźć jakiś środek srebrny i rozum złoty. A skoro Czytelnik w naszym pisaniu stanowi wartość samą w sobie, to koniecznym jest o niego dbać, dmuchać i chuchać. Organizowanie zabaw, ankiet czy rozdań to też element podziękowania, czy też swoistej gry z Czytelnikiem i to chyba element o poważnym ciężarze gatunkowym, ale nic nie zastąpi interakcji... Ja, dajmy na to, przeistaczając się w czytacza zawsze lukam, czy autor posta odpowiedział na mój komentarz, oczywiście gdy o coś w nim pytam, a nie głoszę swoim wrednym zwyczajem prawdę objawioną - wówczas wolę nie monitorować ;) - lubię mówić i wiedzieć, że kogoś to obchodzi, że za postem stoi człowiek a nie mur… I chyba nie jestem przypadkiem jedynym, monstrualnym i odosobnionym...? No żywię nadzieję... Jasne że są komentarze, które nie prowokują wielkich dysput, albo takie, które ciężko ugryźć, ale powtórzmy sobie – Czytelnik dobrem najwyższym – bo to w jego rękach tudzież oczach leży egzystencja bloga! Mówiłam już, że kocham moich Czytelników? … nie? To mówię :)
I have a dream…;) zakończę tak… z grubej Berty. Moim marzeniem jest, żebyście czytali moje posty dla przyjemności i relaksu i dobrze się przy tym bawili… ale to jeszcze daleka droga… 
Tak...
...interakcja – to jest zdecydowanie najistotniejsze w blogowaniu. Moim mini blogowaniu. I nie mam tu na myśli tzw. robienia sztuki, tylko dialog, wymianę myśli… to jest kurka wodna świetne i tego sobie i Wam moim Drodzy życzę!

A...jeszcze komunikat z przymrużeniem ucha - z czwartków z kulturą i tak nie zrezygnuje, tralalala:) Taki mam podły charakter, fuj:)))))

A co dla Was jest najważniejsze w blogowaniu? Jakieś rady dla amatorki autorki?






czwartek, 16 kwietnia 2015

O tym jak zachichotać w jelito czyli liryczny czwartek




Kochani moi, jestem w podróży a jak to w podróży czas mi się dłuży – rymuje sobie, rymuje, bo dziś ślicznie i lirycznie czyli poetycki czwartek! Wiem, wiem Mickiewicz to ja nie jestem, ale każdy orze jak może.
Jadę sobie radośnie, świat za oknem wybiega mi naprzeciw. Słoneczko świeci. Wszystko się we mnie uśmiecha, chyba nawet trzustka i lewa nerka chichoczą w jelito. Jest dobrze…
Od rana kolebie mi się w głowie odcinek wiersza Iwaszkiewicza i nie odmówię sobie tej przyjemności …

Na szczycie słońce się pali,
A w dołach niebieska mgła.
Przez cały dzień z oddali
Jak szczęścia , jak szczęścia znak
Zbyrczą dzwonki na hali.

Słuchaj ich, słuchaj ich.


Wiecie już gdzie pędzi moje serce a ja galopuje tuż za nim …? Zawsze pół kroku z tyłu…

środa, 15 kwietnia 2015

Jak zostać boginią seksu czyli…

Znacie markę theBalm? Znacie! Aha… ale tak czy owak posłuchajcie…
Malkontentka będąca z natury wszechrzeczy osobą totalnie aseksualną, z biegiem lat coraz częściej i chętniej odnajduje w sobie silnie utajone elementy kobiecości… Problem w tym, że są na tyle głęboko ukryte, że wydobycie ich napotyka na pewne problemy. Dobra walę prosto z mostu – Malkontentka postanowiła zostać boginią seksu! A co! W tym celu poczyniła już pewne przygotowania:
  • Zakupiła sukienkę.
  • Zrobiła sobie fale amerykańskie i nieomal nie straciła włosów.
  • Testuje różne produkty kosmetyczne mające wydobyć tkwiące w niej… tkwiące… tak z pewnością tkwi… to, no – piękno.

Fluidy, kremy, balsamy - niczym wytrawny żongler Malkontentka przebiera, wybiera, podrzuca i wyrzuca różne cuda kosmetyczne. I jest super. Właściwie prawie super, bo niby się smaruje, niby maluje, niby w cellulit coś wklepuje ale... wciąż gdzieś jest jakiś nieuchwytny niedosyt…. I oto olśnienie. Oglądając bogatą ofertę jednego ze sklepów internetowych Malkontentka trafiła na swoje przeznaczenie! Kartonik mały - grafika amerykański sen lat 50 –tych, pin-up girl… i ten napis SEXY MAMA Anti-shine Powder marki theBalm… Już nawet nie zważając do czego ów kartonik ma służyć, Malkontentka poczuła żądze posiadania i natychmiast uznała, ze produkt jest adresowany do niej! No bo w końcu ona też mama tyle że bez sexy… czyli po zastosowaniu będzie już pakietowa czyli i mama i sexy… Zatem kartonik śliczniasty z pudrem matującym wewnątrz trafił w malkontenckie rączki! I cóż można o nim powiedzieć. No słodziak z niego, rozkoszne pudełeczko, z malutkim lustereczkiem, zupełnie Malkontentce nieprzydatnym. Można nosić w torebce, o ile mamy w niej też jakiś pędzel, bo w komplecie nie ma – a że z pewnością i pędzel i słoik ogórków i chusteczki do mycia pupki niemowlaczkowi w podręcznym bagażu każdej niewiasty się znajdą więc producent słusznie założył, że pędzel jest zbędny. Co do zawartości pudełeczka – puder jest fajny. Naprawdę niezły. I naprawdę matuje. Na dwie-trzy godziny ale ok – cudów nie ma, chociaż Malkontentka żyje wciąż w oczekiwaniu, że jakiś wreszcie zobaczy. Puder nie posiada woni i rzekomo nie posiada koloru – ale to akurat jest pomówienie bądź obietnica(jak kto woli) wytwórcy albowiem puder nadaje twarzy lekki beżowy kolorek. Zaprawdę powiadam Wam, ze Malkontentka nie krytykuje i jest zadowolona – jedna sprawa, która szalenie ją wzburzyła – efektu sexy nie ma…wciąż tylko albo raczej AŻ mama. Generalnie warto rzucić groszem…

wtorek, 14 kwietnia 2015

Malkontentka i Organic Curl System czyli jeżozwierz i biegunkowy brąz


Zabawa w mity i fakty w przysłowiach? Proszę bardzo - Miłe złego początki, lecz koniec żałosny… Prawda. Niestety. Malkontentka boleśnie przekonuje się o tym przez cały kwartał na własnej… głowie. Mordercza walka o odzyskanie względnie normalnego stanu i wyglądu włosów po zabiegu Organic Curl System najprawdopodobniej skończy się tym, że nasza bohaterka - tfu – ofiara nasza - dostanie kopa w cztery litery i padnie twarzą w błocko. Było źle – ba grzeszę – nie było źle – otóż okazuje się, że było pięknie, tyle że stosunkowo. W stosunku do tego, co jest teraz. Otóż moi mili, jako że minęły zacne trzy miechy od aktu destrukcji a malkontencka głowa gdzieniegdzie pokryła się siwizną i koloryt zbladł, po konsultacji z mistrzem fryzjerstwa, którego wysokie kwalifikacje potwierdzają liczne dyplomy dumnie dyndające na ścianie – Malkontentka udała się do tzw. salonu celem ufarbowania włosów. Pani mistrz swą mistrzowską ręką nałożyła farbę i kazała w spokoju siedzieć pół godziny – dla rozrywki Malkontentka dostała gazetę bez obrazków, co jest niewątpliwym dowodem na to, że sprawia wrażenie istoty rozumnej i posiadającej przynajmniej w stopniu podstawowym umiejętność czytania. Malkontentka gazety jednak nie poczytała, bowiem przysłuchiwała się rozmowom innych klientek. Wiedza, którą pozyskała jest tak przerażająca i sensacyjna, ze niewątpliwe jeszcze dłuższy czas nie otrząśnie się z traumy… no, ale nieważne. Po odsiedzeniu obowiązkowego czasu pani mistrz umyła włosy Malkontentki, i robiła z nimi bliżej nieokreślone fiki miki – Malkontentka nie wie, co bo siedziała z głową w umywalce wygięta pod dziwnym kątem starając się nie skręcić sobie karku. Następnie zagoniono Malkontentkę przed lustro, i przy pomocy gorących nożyczek, które też mają jakieś magiczne właściwości – tyle że nasza bohaterka zapomniała jakie - przycięto o centymetr końcówki. Czy ktoś orientuje się jak wygląda sprawa miar fryzjerskich – dlaczego centymetr wg fryzjera ma zawsze co najmniej trzy…?

Nic to. Ufarbowano, podcięto i przystąpiono do suszenia. I tu dopiero… suche włosy ukazały się w całej swej krasie… do jasnej Anielki. Malkontentka jest odbarwioną brunetką. A ostatnia akcja miała zabarwić jej włosy na odcień orzechowy – a co jest? Biegunka! Znowu biegunkowy brąz, który fryzjerzy permanentnie kreują na tej nieszczęsnej głowie. Malkontentce w tym kolorze jest wstrętnie, podobnie jak każdemu innemu osobnikowi. Pani widząc szok na obliczu klientki postanowiła zadać cios ostateczny i wyczesała jej na głowie skorupiaka… tak upiększona Malkontentka wyruszyła do domu. Po drodze natknęła się na swojego rodziciela, który spojrzał na nią obojętnie i dopiero rozpaczliwy okrzyk dziecięcia wzywającego swojego ojca kazał mu się zatrzymać i dokładnie przyjrzeć ofierze poczynań fryzjerskich. Dla wyjaśnienia ojciec Malkontentki jest osobą stateczną, odpowiedzialną, bez nałogów – zatem sytuacji nie może tłumaczyć fakt, że znajdował się w stanie upojenia alkoholowego i radośnie przemierzał ulicę nie rozpoznając własnej, nieco podstarzałej, ale jednak, latorośli. Poza tym jest posiadaczem jednego dziecka – wyżej wzmiankowanej - i długi czas hodował je we własnym domu więc generalnie nieźle je kojarzy. A tu klops… Tak czy owak po ustaleniu tożsamości nieszczęsnego potworka, zwyczajem ojców stwierdził, że jest bardzo ale to naprawdę bardzo ładnie i rozglądając się trwożnie wokół zaproponował odwózkę do domu, (żeby córeczka nie straszyła w mieście niczym Chupacabra). Ano… żarty żartami ale pomijając kolor (biegunka) włosy jakościowo wyglądały względnie zdrowo… aż do pierwszego mycia. I tu już mamy do czynienia z klęską doskonałą! Włosy są suche jak siano na długości i niezwykle, nienaturalnie przetłuszczające się u nasady. W dotyku bardzo szorstkie, w fakturze pierzaste. Ta cholerna keratyna miała się wypłukiwać łagodnie a tu figa – ona trwa i dobrze się trzyma. Żeby pokazać się ludziom Malkontentka musi nakręcić owłosienie na wałki. Inaczej obserwujemy – od skóry głowy przyklap a dalej – nie kochani, żadne loki – dalej mamy jakby spalony puch… Fuj. Ktoś ma jakiś pomysł?
O tu poeta tak ładnie i obrazowo - ...jej włosy miały ten charakterystyczny – mocno potargany i mocno zaspany wygląd, co jest łagodnym określeniem tego, że przypominała jeżozwierza… Otóż to! I ja Was kochani po raz kolejny ostrzegam przed jeżozwierzem! I przed dziwną firmą, która produkt do Organic Curl System na terenie naszego pięknego ojczystego kraju dystrybuuje – a na niewinne zapytanie, co czynić – blokuje w panice Malkontentkę i jej przyjaciół gdzie się da, a na fb to chyba bana dali na trzy pokolenia w przód. Jeżozwierz - pamiętajcie kochane - tylko w naturze – jeżozwierzowi na głowie mówimy stanowcze NIE! Bo – doskonałości nie da się poprawić – więc pozostańcie doskonałe i nie schrzańcie tego, co wam Matka Natura dała – no chyba że okazała się wredną macochą, to wówczas można lekko podkolorować rzeczywistość – ale umiar - umiar!
PS - foty robione jednego dnia, kolor upierzenia zależny od światła, najprawdziwszy ten na zdjęciu z nosem:)




poniedziałek, 13 kwietnia 2015

O tym że jest Ciemno, prawie noc czyli jak można się pomylić

Jakie znaczenie ma to, skąd pochodzimy, czyja komórka jajowa i plemnik były na początku? Liczy się to, co robimy teraz. (Joanna Bator)
No właśnie... Tą myślą mogłabym właściwie zakończyć recenzję powieści Joanny Bator Ciemno, prawie noc. Bo tak naprawdę to niewiele mam do dodania… Sprawa jest genialna szanowni państwo!
Natomiast słowo recenzja, które bezmyślnie zastosowałam powyżej jest z lekka nie na miejscu. Nie mnie kochani, nie mnie recenzować… ja mogę oczywiście pokusić się o nieporadne wyłuszczenie własnej amatorskiej opinii – nic więcej, bo więcej to już zdążyłam narozrabiać… o tym za chwilkę...
…książka pani Bator, to książka przedziwna. Wzbudziła we mnie skrajne emocje i ze wstydem przyznaję, że mam pewien dług – zgrzeszyłam wobec niej okrutnie – swoją niewiarą, niecierpliwością i mędrkowatością.
Otóż po przeczytaniu dość sporego jej kawałka natknęłam się na tekst o petach zatkniętych w popielniczce – cytuję - niczym zwęglone płody bliźniaków. Lubię metafory, lubię nawet radosne słowotwórstwo, ale to uznałam za potworka nad potworkami i przejaw wyjątkowo złego smaku. Kicz po prostu. I natychmiast wydałam wyrok… Moje zapiski dotyczące tej konkretnej chwili…hmm…
Nagroda Nike 2013 w kategorii Najlepsza Powieść Roku… Ojojoj źle w takim razie z naszą rodzimą literaturą. Uff pseudo-intelektualnie-niby-ambitnie-rzekomo-artystycznie. Taki pasztet drodzy państwo. A te metafory i mowa kwiecistością swą zniewalająca… Nie! Pomysł na fabułę jest obłędny ale reszta rozwala. I w sumie taki styl ma nawet bardzo konkretną nazwę ale nie będę tego rozwarstwiać, bo Nike te odcięte ramiona wyciąga, a ja jestem prosty chłop i ten koktajl mi nie smakuje. Oczywiście jest to moja obrzydliwie subiektywna ocena, do tego totalnie odosobniona, ale książka powinna być przede wszystkim karmą dla czytelnika…
Zgrzeszyłam – przyznaję. Posypuję głowę popiołem i kajam się publicznie. Odszczekuję wszystko. Książka jest znakomita. Wyobraźnia autorki przekracza wszelkie dozwolone i niedozwolone ramy. Ta powieść uwodzi i kradnie nas z tego wymiaru - pogrąża w zakamarkach zimnego Wałbrzycha, opętuje nicią grozy i jakiegoś nieuchwytnego poczucia, że granice między kartami powieści a drzwiami od naszego pokoju zostały zatarte …zwłaszcza że jest ciemno, prawie noc… W sercu, w duszach, w głowach…
Zrobiło to na mnie spore wrażenie. Nie będę Wam treści opowiadała, bo nie tędy droga – polecam – przeczytajcie i nie róbcie takiego przestępstwa jak ja – nie oceniajcie książki, nim nie dotrwacie do ostatniego zdania (w szkole już tego uczyli…ech).
Ale jest łyżka dziegciu w tej beczce miodu. Dwie rzeczy nieco mi przeszkadzają. 
Lubię język barwny i soczysty ale nadmierna poetyka po pewnym czasie - sto stron :) - zaczyna rozpraszać. W tym przypadku, ten z lekka rozbuchany koloryt momentami odrywał mnie od zasadniczej fabuły, czyniąc ją nieco sztuczną. No i druga sprawa... no moi kochani, z tym, że 40 urodziny, to definitywny koniec młodości, to ja nie jestem w stanie się zgodzić! Dlatego traktuję to jako żarcik, bo przecież powszechnie wiadomo, ze ....chodzi o 50 - te;))))



niedziela, 12 kwietnia 2015

MAMY TO!!!! czyli wyniki rozdania u Malkontentki

Zwycięstwo jest rzeczą ważną, lecz najważniejszy jest udział w walce.

Kochani nadszedł TEN dzień!
Dzień losowania!
Wyłuskania Laureata!
Same Wiecie Kogo!
Tego, Który Zostanie Obdarowany!
...
Losy z wielkim mozołem wypisano….


Komisja Kontroli Gier i Zakładów nie wygląda tak zacnie jak na załączonej focie ale czuwa…


Vizer pełni straż honorową, oddając przy okazji cześć Słońcu... Wygląda niewinnie ale nie dajcie się zwieść pozorom - odgryzłaby rękę każdemu, kto chciałby zbliżyć się do maszyny losującej... hmmm... pewnie tak  właśnie by postąpiła gdyby nie była starą, poczciwą Vizer o wielkim sercu i jeszcze większym ...żołądku...


Maszyna losująca została przygotowana…


Sierotka zanurzyła swoją owłosioną łapę  i….
...już wiemy, że fantastyczną pulę nagród zgarnęła….




Niee, nie tym razem Wasza Wysokość... Dziś pewna i bezstronna ręka naszej brodatej Sierotki wydobyła z maszyny karteczkę i...









Gratuluję serdecznie!!!!
Laureatko moja droga, o ile czytujesz tego bloga - proszę o kontakt. Na nawiązanie interakcji mamy 3 dni!!!! Po upływie tego czasu zgodnie z Regulaminem, pomimo szalejącego we mnie żalu, będę zmuszona wylosować kolejną osobę!
Przypominam również, że masełko z kokosem poza lodówką, chłodnią, zamrażarką, igloo jest w formie płynnej!
Ale to nie koniec przyjemności. Z uwagi na fakt, że jest to pierwsze rozdanie, na moim pierwszym blogu itd. postanowiłam symboliczny upominek przyznać również osobie, która zgłosiła się do konkursu jako PIERWSZA.
scarlet23 znana też jako Mineralna Kasia zgłoś się!

Dziękuję Wam wszystkim za udział w rozdaniu. I już dziś zapowiadam kolejne… z naprawdę WIELKĄ niespodzianką! I dwoma głównymi nagrodami! A jako że Malkontentka funduje, to możecie liczyć na coś ekstra! Chytra jest bestia ale jak już się przełamie to ma gest… Jeszcze raz dziękuję za wspólną zabawę!


sobota, 11 kwietnia 2015

Słowa niczym zęby czyli ważny komunikat!

Niech ci raczej ząb z ust wyleci niż brzydkie słowo... 
...dlatego też słowa będą trzy - nie jedno (dla pewności, bo z zębami żartów nie ma)... i do tego i ŁADNE i WAŻNE!

JUTRO WYNIKI ROZDANIA!

piątek, 10 kwietnia 2015

Pamięć straszliwa czyli ROZDANIE u Malkontentki



Pamięć jest straszliwa. Człowiek może o czymś zapomnieć - ona nie…

W związku z powyższym oświadczam, czy też raczej apeluję do Waszej pamięci (w żadnym razie nie przypominam) – że termin zgłoszeń do mojego PIERWSZEGO ROZDANIA upływa dziś, tak z lekka magicznie …minutkę przed północą (na wypadek gdyby ktoś nie doczytał Regulaminu, co jest zupełnie zrozumiałe).
Będzie losowanie, nagrody są zacne a w perspektywie kolejne rozdanie z wielka niespodzianką!

Dla tych , którzy lubią- jako i ja – na ostatnią chwilkę - KLIKAMY



Kawa i ciasne spodnie czyli planistyczny skowyt duszy

Kawa… odtrutka wina, popędza wyobraźnię i usuwa w ten sposób ból głowy i troski, nie zachowując ich, jak tamten trunek, na dzień następny. (Julien Offray de La Mettrie - ładne nazwisko)
Dzisiejsza pogawędka miała tyczyć zdrowego stylu życia. Tak zaplanowałam wczoraj, sącząc ósmą kawę. Rozpuszczalną. Z wybielaczem zwanym potocznie śmietanką w proszku. Z cukrem. Białym. Gdy jednak siedziałam rozparta wygodnie w fotelu, racząc się ze smakiem kubkiem wywaru chemicznego, podgryzając od czasu do czasu cukierka toffi - znanego też jako mordoklejka (świetny na pozbycie się plomb), zerkając zza laptopa na ekran włączonego telewizora (zawody gimnastyczne), dokonał się w mym wnętrzu rachunek sumienia. Ba – analiz życiowych. I doszłam do wiekopomnych wniosków. Otóż… są tematy, na które wypowiadać się nie powinnam. Utwierdziłam się w tym przekonaniu dziś o świcie, usiłując bezskutecznie zasunąć zamek w spodniach. Zatem moi Mili, siedzę ja sobie właśnie zgarbiona przed monitorem, mam rozpięty rozporek, kawę przed nosem, a moje dżinsy usiłują eksplodować pod naporem upchanego w nich ciała (niby, że po zimie - usprawiedliwienie). I tak niekomfortowo wyglądając, stwierdzam ze smutkiem, że moje plany wzięły w łeb. O zdrowym stylu życia nie napiszę, bo byłoby to nadużycie. Napisze o planowaniu, w którym jestem fantastycznie dobra! To znaczy – planuje nieomal genialnie, gorzej z realizacją – słabo, a raczej no…nie realizuje…
Skarbnica mądrości wszelakich naucza: Planowanie – proces ustalania celów i odpowiednich działań, by je osiągnąć. Opisując bardziej szczegółowo, jest to projektowanie przyszłości, jakiej się pragnie, oraz skutecznych środków jej organizacji.
Buahahaha, toż ja nic innego przez całą świadomą egzystencję nie czynię, tyle że w moim wykonaniu nazywa się to nie planowaniem, a marzeniem… [...] po to, żeby czymś kierować, trzeba mieć bądź co bądź jakiś dokładny plan, obejmujący jakiś możliwie przyzwoity czas. Pozwoli więc pan, że go zapytam, jak człowiek może czymkolwiek kierować, skoro pozbawiony jest nie tylko możliwości planowania na choćby śmiesznie krótki czas, no, powiedzmy, na tysiąc lat, ale nie może ponadto ręczyć za to, co się z nim samym stanie następnego dnia? Idąc zatem tropem wytyczonym przez Wolanda, czy tworzenie planu samego w sobie ma jakiś sens? Wszak o realizacji w dużej mierze decydują czynniki od nas niezależne! Czy może raczej warto planować tylko po to, aby mieć w odwodzie jakąś broń na wypadek gdyby jednak udało się przetrwać i jakimś cudem nie spadłoby na nas kilka ze słynnych plag egipskich? Często się w tym gubię i sama siebie zapytuję, czy są to aż plany, czy AŻ marzenia? Między boginią a prawdą, to chyba nawet wolę tego rodzaju działalność nazywać marzeniem. Daje to bowiem pewną przestrzeń, odrobinę swobody – marzenie nie musi się spełnić, może sobie we mnie spokojnie tkwić i ubarwiać smutniutką egzystencję, a plan… no cóż pod tym hasłem kryje się niejako imperatyw kategoryczny, coś sztywnego, starszliwego i bezwzględnego. Realizacja planów? Toż to jakaś fantasmagoria! Gdybym wiedziała, jak to czynić byłabym w zupełnie innym miejscu życia! Tylko czy lepszym? Jak planować eliminując czy też uwzględniając posępne zagrożenia rzucające się kłodami pod nogi jejmości Planorealizacji? Szacować ryzyka, robić ich mapy? I wszczepiać je - powiedzmy - na grunt uczuć? Bzdura! Oczywiście, żeby nie było wątpliwości, rozprawiam o zagadnieniach z orbity życia prywatnego, bo plany - harmonogramy działań służbowych to są już totalnie odjechane zjawiska i zazwyczaj - o ile nie jesteśmy sami sobie sterem, żeglarzem i okrętem lub nie mamy szczęścia zasiadać u tzw. koryta - tworzymy tylko bierną miazgo-maszynę realizującą zadania - inaczej - za płot! Chociaż ma niezależna i buntownicza natura powtarza za Mistrzem: zbyt mnie straszyli i teraz niczym już przestraszyć nie są w stanie.

Ja zatem moim Mili będę marzyć, rzucając się śmiało w nurt z rozkoszną spontanicznością, a kto lubi niech planuje i obedrze to życie z resztek romantyzmu… 

czwartek, 9 kwietnia 2015

Co ma wielki poeta wspólnego z miejscowym kretynem, czyli miało być ulicznie, chciało chodnikowo, a zostało w ramach, ale z przytupem

Dziś moi Mili jest czwartek. Przez te świąteczne fiki – miki z wolnym poniedziałkiem - lanym - wciąż mam niepokojące wrażenie, że jest środa, ale – na szczęście - mylne to wrażenie:). A skoro czwartek to – niestety, niestety - poranek kulturalny i nie ma zmiłuj!
Chciałam, żeby dziś było oryginalnie i z polotem, ostro i z zaskoczenia. Ciekawie i w ogóle obłędnie miało być! Ale nie będzie! Będzie jak zwykle. A dlaczego? Ano dlatego, że szukając pomysłu do dzisiejszej pogawędki, wertowałam dość bezrozumnie internet i nagle niczym feniks z popiołu – to niby adekwatne – z mego mózgu wyskoczyła myśl zaczepna i mile drażniąca – poezja uliczna! I już już miałam Was zaskoczyć! Już byłam w ogródku, już witałam się z gąską, już całe moje rozbuchane pod dęciem genialnego pomysłu ego krzyczało EUREKA, …gdy… ujrzałam pierwsze zdanie, które wpadło mi w oko, po wpisaniu w wyszukiwarkę hasła "poezja uliczna"… Otóż przeczytałam ni mniej ni więcej (wrażliwi zamykają oczy na pół wersu) Poezja uliczna job twoju mać, kolejne były jeszcze barwniejsze. No. I mi opadło. Wszystko. Być może pod tym kontrowersyjnym tytułem kryje się diablo wartościowy w treści artykuł albo zbiór arcydzieł rzeczonego nurtu poezji. Tyle, że mnie odechciało się sprawdzać, bo …jakoś chyba nie jobu.
Ładnie nam te czwartki z kulturą póki co wychodzą…
Tak czy owak wena mi zwiała, ale żeby chociaż troszku było – no ocierało się o temat… to zostawię Was z taką perełka… Perełkę stworzył Julian Tuwim i – nie, nie objawienie czyli Lokomotywa – tylko Kartka z dziejów ludzkości. Poczytajcie, uśmiechnijcie się, a może zapłaczcie… co kto woli...

Spotkali się w święto o piątej przed kinem
Miejscowa idiotka z tutejszym kretynem.

Tutejsza idiotko - rzekł kretyn miejscowy -
Czy pragniesz pójść ze mną na film przebojowy?

Miejscowa kretynka odrzekła: - Z ochotą,
Albowiem cię kocham, tutejszy idioto.

Więc kretyn miejscowy uśmiechnął się słodko
I poszedł do kina z tutejszą idiotką.

Na miłym macaniu spłynęła godzinka
I była szczęśliwa miejscowa kretynka.

Aż wreszcie szepnęła: - Kretynie tutejszy!
Ten film, mam wrażenie, jest coraz nudniejszy.

Więc poszli na sznycel, na melbę, na winko,
Miejscowy idiota z tutejszą kretynką.

Następnie się zwarli w uścisku zmysłowym
Tutejsza idiotka z kretynem miejscowym.

W ten sposób dorobią się córki lub syna:
Idioty, idiotki, kretynki, kretyna,

By znowu się mogli spotykać przed kinem
Tutejsza idiotka z miejscowym kretynem.


Tak moi mili, to Tuwim;). Trochę chyba a propos wstępu…;)

Foto z zombiak.pl

środa, 8 kwietnia 2015

O tym, co MUSIMY i komu głowę ścięli, czyli Malkontentka w krainie tłustej i oleistej

Wiem mniej więcej dokładnie, co będę robił dziś wieczór. Oczywista, jeśli na Bronnej nie spadnie mi cegła na głowę…
– Cegła – z przekonaniem przerwał mu nieznajomy – nigdy nikomu nie spada na głowę ni z tego, ni z owego. W każdym razie panu, niech mi pan wierzy, cegła nie zagraża. Pan umrze inną śmiercią.
– A może wie pan, jaką? (…)
– Utną panu głowę!
– A któż to zrobi? Wrogowie? Interwenci?
– Nie – odpowiedział cudzoziemiec. – Rosjanka, komsomołka.
– Hmm… – zamruczał zdegustowany żartem nieznajomego Berlioz. – No, pan daruje, ale to mało prawdopodobne.
– I ja proszę o wybaczenie – odpowiedział cudzoziemiec – ale tak właśnie będzie. Czy mógłby mi pan powiedzieć, jeśli to oczywiście nie tajemnica, co pan będzie robił dziś wieczorem?
– To żadna tajemnica. Teraz wpadnę do siebie, na Sadową, a potem o dziesiątej wieczorem w Massolicie odbędzie się zebranie, któremu będę przewodniczył.
– To się nie da zrobić – stanowczo zaprzeczył obcokrajowiec.
– A to dlaczego?
– Dlatego (…) że Annuszka już kupiła olej słonecznikowy, i nie dość, że kupiła, ale już go nawet rozlała. Tak więc zebranie się nie odbędzie.

Otóż to! OLEJ. Annuszka kupiła olej i przez nieuwagę go rozlała – i ta właśnie pozornie niewinna butelka - no właśnie czego? - ano OLEJU! stała się zarzewiem wielu nieszczęść z piekła rodem – od obcięcia pewnej głowy począwszy… Groźne i warte zapamiętania! Malkontentka, jako wielbicielka literatury, pomna ostrzeżeń zwartych na szlachetnych kartach Mistrza zawsze żywiła pewnego rodzaju niepewność w stosunku do substancji ze swej natury tłustych i śliskich… Nawet do śledzika w oleju podchodziła nadzwyczaj nieśmiało. A tu raptem BOOM! Wszyscy smarujemy się olejami, pijemy tran, maczamy pieczywo w oliwie z oliwek, raczymy się olejem lnianym, nacieramy włosy każdym możliwym tłuszczem, wklepujemy w twarz… a Berliozowi głowę ucięli…


Nic to, na fali zachwytów i wywierającego presję must have (A puknąć się w łeb na dźwięk tych słów należy! Dajemy się zwariować mili moi! Tak, tak Malkontentka – nie rób min, bo ty akurat gnasz na czele) nasza bohaterka zapomniała o dekapitacji, zwalczyła wstręt i w ilościach hurtowych zaczęła nabywać oleje i wcierać je w różne kawałki swej osoby. I teraz jedziemy kochani. Żadnych opowieści od producentów Wam tu przytaczać nie będę, bo jak kto ciekawy to i tak sam poszuka, a Malkontentka takie obiecanki ma w pięcie i z instrukcji czytuje jedynie ulotki od lekarstw – ze szczególnym uwzględnieniem działań niepożądanych – wiadomo! Dobra. Zaczynamy.
Włosy i oleje. Khadi – dość kosztowny, specyficznie pachnący, upierdliwy w stosowaniu. Przez pierwszy miesiąc wywoływał u Malkontentki migrenę i wrażenie, że każda rzecz w jej otoczeniu z pokarmem włącznie pachnie kadzidłem. Mimo tych niedogodności - działa, cena taka se, bo ponad pięć dych ale warto wysupłać z bieliźniarki, bo rzeczywiście włosy przestają wypadać, wyglądają ładnie – wpływu na szybkość ich wzrostu nie zaobserwowano.
Olejek Sesa – zastosowanie podobne jak Khadi, tyle że mniej intensywny w woni – kompletnie bez rezultatów na malkontenckich włosach. Olejek Brhingraj – poza wymienionymi powyżej utrudnieniami, należy go przed aplikacją jakieś dwa lata potrzymać w cieple, żeby przybrał formę płynną – raz włosy są po nim ładne, raz koszmarne. Czyli kwestia losowa - dla wybrańców niebios którzy mają szczęście w totolotku.
Twarz i oleje. Tu jest klęska. Żaden ale to żaden olej nie sprawdził się na malkontenckim obliczu. Olej arganowy, awokado, przeciwstarzeniowa mieszanka szlachetnych indyjskich olejków Khadi – wszystko prowadzi w jednym kierunku – wysyp czegoś mało–bardzo mało-estetycznego na twarzy. Czyli patrząc z poziomu szklanki w połowie pełnej – z jakąś reakcją mamy do czynienia, dość nieoczekiwaną, niemniej jednak prawdopodobnym jest, ze wysyp trądziku to… gwałtowne działanie odmładzające?! Można to poddać dyskusji, bo właściwe trudno jednoznacznie ocenić. Malkontentka ma chęć na olejek z opuncji figowej – dzięki jednak bogini, nie można go nigdzie zakupić, więc być może unikniemy wizyty w szpitalu na dermatologii…;)
Oleje i boskie ciało Malkontentki. I tu też moi mili mamy problem. Skóra na buty - męskie, ciężkie, na Syberię i skóra pokrywająca Malkontentkę są nieomal identycznej struktury. Tu – zakładamy - leży przyczyna totalnego aktu nie wchłaniania się olejków, oliwek, ba – nawet oleiste serum z 24-karatowym kruszcem nie dało rady wniknąć w osobę naszej bohaterki, tylko godzinami oblepiało jej ciało gęstą mazią – bleeee.
Tłustość, tłustość nad tłustościami. I nic poza tym niestety. Malkontentka jest zniechęcona, nie jest natomiast ani gładsza ani odmłodzona… a ta ucięta głowa coraz częściej staje jej przed oczami.. wyobraźni oczywiście.
A Wy Kochani, jakie są Wasze opinie? Które olejki lubicie? Może jakaś inspiracja…?


wtorek, 7 kwietnia 2015

Porażka Matki Natury, czyli Malkontentka rwie amerykańskie fale z głowy…


Święta minęły, nastrój podniosły zarył nosem w glebę i zmienił się w trywialność dnia powszechnego. Pobudka bladym świtem lub jak kto woli ciemną nocą wprowadziła Malkontentkę w tradycyjnie zły humor, a że humor zły to będziemy krytykować o poranku. Dziś na tapetę bierzemy Organic Curl System czyli historii wykończenia malkontenckich włosów ciąg dalszy i coraz bardziej dramatyczny. Na załączonych (i podrasowanych) fotach widzicie głowę wyposażoną we włosy zakręcone na te fale amerykańskie cholerne… tak prezentują się trzy miechy po akcie destrukcji. Na zdjęciach robionych w pracy, cichcem, własną ręką przy pomocy telefonu nie wygląda to może dramatycznie, ale w realu nie jest dobrze kochani, nie jest. Ba – gorzej jest niż było. Włosy są wstrętne, sianowate, jest ich o połowę mniej niż pierwotnie. Efekty zabiegu miały sympatycznie i powoli zanikać – nie zanikają. A jeśli już to nie jest to w żaden sposób sympatyczne. I to nie tak, że Malkontentka o swe tfu… fale nie dba. Dba jak najbardziej. Olejowanie (był Khadi, był jakiś inny cud na B, olej Agafii – fuuuj , Sesa), odżywki – w sumie tylko IHT9 daje jakiś efekt, reszta – Biovaxy, Alterra – kosz. O wcierkach już było… Nie będziemy powtarzać. Może serum z amlą i wstrętną parafiną chwilowo poprawia stan włosa, ale generalnie jest źle. Malkontentka ostrzega – nigdy tego nie róbcie, żadnych stylingów, trwałych systemów curl, fal amerykańskich czy hiszpańskich!!!
Stan ducha naszej bohaterki oscyluje aktualnie wokół pragnienia uraczenia się wodą brzozową z gwinta - może włosy nie urosną, ale humorek się poprawi. No… Nie wierzcie w cuda kochani, jeśli Matka Natura nie obdarzyła was bujną czupryną to i Organic Curl System nie pomoże… Bo prawda jest gorzka, smutna i brutalna – Z gówna bata nie utoczysz – szczerze ale z przytupem – tyczy się to wszystkich dziedzin życia
A teraz coś optymistycznego. Na focie Malkontentka jako istota brutalna wyciska z trzewia z pewnego misia. I nie jest to przyczynek do felietonu o znęcaniu się nad pluszakami… Chociaż …? Malkontentka w ten wdzięczny sposób chciała wam zademonstrować paznokcie. A właściwie paznokcia – ten kwiat czerwony nie jest rękodziełem ani kosmetyczki ani tym bardziej Malkontentki, nie jest również naklejony za pomocą kalkomanii.. To nadruk dobrzy ludzie ;). Drukarka do paznokci :0 Możliwości daje nieograniczone - wzorów są tysiące;). I wygląda i trzyma się zacnie;).

I humor poprawia a i misiek duszony takim pazurem znosi to jakoś pogodniej ale tak czy owak pamiętajcie – Życie jest krótkie… Głaszcz mocniej ;)

piątek, 3 kwietnia 2015

Uroczyście z odrobiną magii...



Życzenia to tylko magia...

Być może.
Ale czymże byłby świat bez odrobiny czarów... Zatem...

Życzę Wam pogody ducha.
Życzę Wam zdrowia.
Życzę Wam miłości.

Życzę Wam - tego co bezcenne - DOBREGO ŻYCIA! 

Wesołych Świąt!

czwartek, 2 kwietnia 2015

Rzecz o bajkowym elemencie rzeczywistości, czyli mało wytwornie ale za to z posmaczkiem

…ile razy można pieprzyć wciąż jedno i to samo... czyli zapraszam na bardzo NIE-kulturalny czwartek. A że nasz dzisiejszy bohater za kołnierz nie wylewał – to na jego cześć - niech to będzie czwartek przy kielichu…



Jan – trudnego nazwiska – Himilsbach. Aktor, poeta, pisarz, scenarzysta, rębacz, tragarz, palacz, kamieniarz. Osobowość… Jeden z bezcennych skarbów PRL-u. Człowiek, który sam na bieżąco tworzył własną historię i w zależności od potrzeb różnorodnie i barwnie ją modyfikował. Nie znosił monotonii i schematu... Przecież można wymyślić sobie ciekawsze życie… W jego biografii pewne jest tylko jedno – data śmierci. Zmarł 11 listopada 1988 w melinie przy ulicy Górnośląskiej w Warszawie. Żył jak chciał i umarł jak chciał, zawsze zgodnie z maksymą Życie jest piękne, ale niestety, trzeba umieć z tego korzystać… 
korzystał…
I to na maksa…
Na zwróconą mu uwagę, żeby nie pił na ulicy odparł, że do organizmu wprowadza bajkowy nastrój, nadając tym samym nową jakość alkoholowym perturbacjom rodaków… A że pławienie się odmętach bajkowych nastrojów sprawiało mu niewątpliwą radość, nie zamierzał z tej uciechy łatwo rezygnować Wszyscy mi mówią, Janek przestań pić i rzuć palenie. Basica straszy, że jak nie przestanę, to odejdzie, lekarz straszy, jak nie przestanę, to szybko zejdę. Wszyscy dookoła nic tylko straszą, a człowiek jak ma silną wolę to i tak zapali i się napije. I to kochani nazywa się świadome korzystanie z uroków życia. Chociaż niekoniecznie do wykorzystania w identycznej formie na własnym podwórku… niemniej jednak czegoś powinniśmy się przy tej okazji nauczyć – dystansu do świata, a przede wszystkim do siebie! Poznałem na balandze panienkę. O Boże, z wyglądu przypominała nieco starego górala. Rano budzę się, patrzę... No i rzeczywiście!
Jan Himilsbach - obok współtworzenia ze Zdzisławem Maklakiewiczem niezapomnianych duetów aktorskich, pisania książek i poezji - uprawiał też czynnie zawód kamieniarza, który nota bene cenił wyżej niż własną działalność na niwie literackiej - moim dziełem granitowym nikt sobie dupy nie podetrze - hmm… no właśnie. Wracając jednak do kamieniarstwa – ciekawostka - dzięki swoim układom w branży… „załatwił” miejsce na Powązkach dla Marka Hłaski i sam z pietyzmem wykuł napis na jego płycie nagrobnej. Był też sygnatariuszem petycji w sprawie sprowadzenia prochów pisarza do kraju – co wówczas nie wydawało się oczywistą powinnością… Lekkoduch? – chyba jednak nie do końca… 
Generalnie :) uważany był za aktora – bliższa prawdy wydaje sie jednak opinia któregoś z krytyków, ze Himilsbach to nie aktor, a kreacja sama w sobie – wystarczyło, że BYŁ a każde przedsięwzięcie z jego udziałem stawało się wydarzeniem. Był sobą…
I jeszcze na zakończenie perełka …czym jest sława według Himilsbacha…
To Sława Przybylska. Spotkałem ją nie tak dawno na warszawskiej Starówce, ale w żadnym szczególe nie wyglądała jak Sława. A ja? Ja nie muszę nic w tym życiu robić. Na mnie pracuje czas. Czy ludzie się z tym godzą czy nie, czy tego chcą czy nie, ja i tak zostanę w historii. Każdy by chciał zyskać sławę. Jeden zmywa naczynia, drugi gra w orkiestrze. Ci wszyscy ludzie kiedyś odejdą. Ja natomiast zostanę jako mumia. Zapeklowany Ramzes II. To jest sława. 
I tyle!

Zatem…
Panie Janie…

Pod stół kieliszki, pijmy szklanicami!
Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami...

środa, 1 kwietnia 2015

A właśnie, że NIE – czyli o tym jak Malkontentka koszuje wcierki i raczy się brzozówką…



Ci, co rozśmieszają ludzi cenniejsi są od tych, co każą im płakać. (Charlie Chaplin)
Ot taka fajna myśl na dobry początek… Czytamy, zapamiętujemy i trzymamy się jej kurczowo! Nawet, jeśli ponuracy będą nam deptać po palcach – nie odpuszczamy kochani!
Dziś 1 kwietnia - prima aprilis – i oczywiście zwyrodniałe poczucie humoru Malkontentki uaktywniło się w najbardziej obleśnej formie. Wiadra z wodą, pułapki-zapadki, rynsztokowe żarciki – jest jędza w swoim żywiole. A skoro już o żywiołach mowa, to wczorajsze gradobicie było chyba kiepskim żartem ze strony sił natury – chyba że mają one poczucie humoru podobne do tego, jakim dysponuje nasza wredna bohaterka.
No to jak? W ramach paskudniutkiego poranka może objedziemy - przy jej nieocenionej pomocy -jakiś preparacik, jakiś cud-miód na urodę, szarą maść na wszystko? No to dajemy kochani…
Dziś będzie o środkach na porost włosów. Przekornie. Wszyscy chwalicie, to Malkontentka będzie krytykować – równowaga w przyrodzie musi być zachowana, bo inaczej – gradobicie!
Wcierki kochani. Magiczne, magnetyczne, cudotwórcze wcierki… Ach te zachwyty, włosy rosną, bejbiki sterczą, a jakie to bejbiki – nie jakieś tam delikatne włoski niemowlaczka, to włosy jak druty, ba – jak dąb Bartek w całej okazałości! Malkontentka – jako że jest osobą nadzwyczaj podatną na sugestie a nade wszystko posiadaczką skromnej czuprynki złożonej z rzadkich, cienkich i smętnych włosków o grubości babiego lata – dała się ponieść fali zachwytów i zakupiła wcierkę. Wcierkę? Co ja mówię! Wcierki zakupiła –kontener wcierek…
Jantar – bursztyn, złoto Bałtyku, cud nad cudami, tłumy wielbią jego magiczne działanie – po wtarciu zawartości kilku butelek w.. ten no… skalp, Malkontentka nie znalazła ani pół bejbika (może i dobrze w sumie…), nic ale to nic nie wyrosło – oj przepraszam, krostka się zrobiła z tyłu głowy… To co było – jest i trwa w formie i jakości niezmienionej – koszujemy Jantara!
Joanna – Rzepa – ma fajny aplikator. I to byłoby na tyle – koszujemy.
Woda brzozowa – nooo, tu już jest głębsza historia z konsekwencjami… Wodę brzozową Malkontentka wcierała, jak blogi przykazują, regularnie i sumiennie. Zakupu specyfiku dokonywała często i gęsto w pobliskim kiosku a’la Ruch ale to już chyba nie Ruch. Poza Malkontentką amatorami tego specyfiku było kilku panów, którzy racząc się wodą – do wewnątrz – spędzali miło czas w pobliskim parku. Konsekwencje nabywania wody w kiosku – włosy nowe nie wyrosły, stare nie przyspieszyły, skóra głowy jakimś cudem nie ucierpiała, Malkontentka ma nowych kolegów, którzy przyjaźnie machają jej z ławeczki, wierząc że dzieli z nimi upodobanie do brzozówki – co gorsza podobne podejrzenia wobec Malkontentki żywi również pani z kiosku, co może być nadzwyczaj niedogodne albowiem niewiasta ta ma długi jęzor i rozbudowaną wyobraźnie… Ale jest jeszcze jedna uwaga, która zmusiła Malkontentkę do głębszych rozważań nad skutecznością brzozówki… jest prawdopodobne, ze woda ta ma jednak cudowną moc. Otóż wszyscy panowie, którzy spożywali ją w parku są posiadaczami bujnych czupryn… należy przemyśleć – być może jest to kwestia aplikacji!
Ostatnia wcierka - ta, która czeka w kolejce do malkontenckiej głowy nazywa się wdzięcznie L-102, a że preparaty oznaczone tajemnymi kryptonimami z pogranicza chemii i fizyki jądrowej znakomicie sprawdzają się w jej przypadku… kto wieJ. Dobrze… wcierka pokrzywowa też czeka.. ale jest jakaś zbyt banalna na dzisiejszy wścieknięty poranek groźnych żywiołów. A póki co moi najmilsi zostawiam Was z myślą nad myślami… i pochylmy się nad nią… ku roztropności…;)

Od kiedy widziałem naszego starego, poczciwego Pana Boga na portretach mistrzów jako starszego pana z łysiną, przestałem ostatecznie wierzyć we wszystkie, najlepsze nawet, środki na porost włosów. (Stanisław Jerzy Lec - rzecz jasna)