czwartek, 4 września 2014

Czapki z głów… pokażcie piękne włosy! czyli szampon Khadi a reszta świata.

Na początek dnia (mamy 7.42) i postu pragnę wyrazić zdziwienie własną osobą. Odkąd zostałam samozwańczą testerką produktów kosmetycznych, już nic nie jest w stanie zadziwić mnie we mnie;). No może jedynie fakt, że wrażenia i doznania własne opisuje, starając się - jakże nieudolnie - nadać temu lekką, łatwą i przyjemną formę. Ale wybaczcie kochani. Filozof w roli sweet panny testującej pachnidełka – to przewraca ustalony porządek rzeczy i zobowiązuje… jakby.
Chyba.
Po co?
Nie wiem…
Dobra lecimy.
Produkty Khadi odkryłam stosunkowo niedawno - jak zresztą wszystko, co wiąże się ze światem kosmetyków i innych takich magicznych bajerów. I już jestem pewna jednego – albo są absolutnie cudowne, albo absolutnie nie;)
Szampon Khadi jest w kategorii pierwszej czyli absolutnie cudownych. Inna sprawa, że  ocena osoby, która do niedawna za szczyt wyrafinowania uważała szampon z pokrzywy może być trochę zaburzona… No ale mam nadzieję, ze nie mamy do czynienia z zachwytem dzieciaczka nad złotym pierścionkiem z odpustu;)… Dobra zamilknę…
Szampon zakupiłam w Helfach, skuszona zdjęciem zamieszczonym na stronie sklepuJ. Wyglądało zachęcająco medycznie - butelka w stylistyce aptecznej, z brązową mazią w środku! Jak jodyna niemalże! Musiałam to zbadaćJ. I słusznie uczyniłam. Szampon składa się m.in. z różnych ciekawych i niewątpliwie cudownych składników typu Bringaraj, Amla, Reetha, Brahmi, Haritaki i Neem… przepisałam starannie chyba… nawet nie wiem co to jest i wiedzieć nie chce ale - jak mawiał klasyk;) - nie róbmy z tego zagadnienia. To brzmi! Brzmi! I to jest ważne. Pomyślałam, że skoro zawiera składniki, których nawet wydukać nie potrafię to musi być dobrze! I to był strzał w dziesiątkę!
Szampon jest dość gęsty, koloru brązowego. Ma jakiś zapach ale mój czuły nos uznał go za zupełnie neutralny - ani ładny ani brzydki. A jako że podejrzewam, iż w poprzednim wcieleniu byłam - z uwagi na węch właśnie  - psem myśliwskim – jest to uwaga istotna. Zapach jest ale nie zostaje przy nas, nie absorbuje, nie drażni, nie niszczy naszego dnia, istnienia, bytu samego w sobie, no nic… jest prawidłowo.
Po zaaplikowaniu mazi na włosy uzyskujemy dość obfitą pianę. Ja miałam też uczucie, że włosy jakby nie do końca zostały umyte (a szorowałam solidnie, bo wiadomo - obrażaj, znieważaj ale higienę zachowaj) - wrażenie, jak wiele innych w moim życiu - okazało się błędne… Włosy po wysuszeniu, nie dość że okazały się czyste ;) to jeszcze… na miły dodatek …przepiękne – o ile w przypadku tego czegoś, co wyrasta z mojej głowy można mówić o „przepiękności”. Fantastycznie się układały - chyba pierwszy raz w moim długim i smutnym życiu. Były wyraźnie grubsze - wiem, brzmi jak bełkot reklamowy - ale do diaska były grubsze! Fantastyczne! A tak na marginesie, chciałabym zauważyć, że matka natura wyposażając mnie we włosy okazała się wredną macochą. I żeby to, czego posiadaczką jestem uznać za hmm… czuprynę potrzeba dużo dobrej woli, bardzo dużo nawet, lekkiej ślepoty i wielu wspomagaczy (w celu uzyskania „sztucznego tłoku”). Szampon sprawił, że odczuwam nawet coś w rodzaju lekkiego zaniepokojenia – dlaczego ja mam takie piękne włosy - to nie jest przecież stan normalny…
Polecam serdecznie, pomimo ceny. Drogi i mały. Ale efekt rekompensuje straty finansoweJ. To najlepszy produkt do włosów, z jakim miałam do czynienia.
Na zakończenie - po raz n-ty powtarzam, że za kadzenie tu nikt mi nie płaci ani w żaden inny sposób nie czyni mojego życia piękniejszym. Pisze z własnej woli, która jest wolna (bardzo nawet) i potrzeby wrednego serducha!
PS. Zdjęcie zapożyczyłam ze strony sklepu – liczę, że zostanie mi wybaczone!


wtorek, 2 września 2014

Z wiekiem kobieta staje się coraz piękniejsza…

a widzi to ponoć tylko ten, kto ją kocha. Niestety. Niestety? Firma L`Oreal postanowiła rozprawić się z tym porzekadłem, ba! wyśmiać i obalić je jako mit i …drogie panie ….zaatakowała. Atak polegał na zniszczeniu wszelkich oznak starości za pomocą produktów z serii Magic Blur…  Był już krem – całkiem, całkiem … nawet bardziej niż całkiem, całkiem a teraz broń ostateczna (?) silnego rażenia czyli Revitalift Magic Blur - korektor udoskonalający.
Cuda, panie cuda mają się zapewne dziać po zastosowaniu tego smarowidła. Ja – jak szanownym Czytelnikom wiadomo - wszelkim opisom, obietnicom, kuszeniom producentów mówię stanowcze NIE! Bajki czytam dziecku na dobranoc, a te ulotki są zbyt nudne i monotematyczno-fantastyczno-beznadziejnie-niewiarygodne nawet jak na dobranockę. Poza tym powtarzające się w nich niczym mantry wciąż te same zapewnienia… litości. Czytajmy kochani literaturę przez duże L  dla zapewnienia sprawności i młodości tego, co kryją nasze główki, głowy czy kto, co tam ma w tym miejscu. A poza tym jak wiadomo obiecanki cacanki itd. Koncentruje się jedynie na tym co zobaczę (albo nie) na własnym obliczu po zastosowaniu kosmetyku a nie na tym, co powinnam zobaczyć…a może po ulotkowej sugestii zobaczę? To co autor miał na myśliJ, pozostawmy lepiej autorowi! I niech tak się stanie!
No ale ja tu gadu gadu a młodość ucieka…

Korektor potraktowałam jako bazę pod makijaż.  Po krótkiej walce z opakowaniem i napaćkaniu tego na twarz stwierdzam co następuje – lico jest zdecydowanie gładsze a pory mniej widoczne. Bez dwóch zdań! Podkład dość szlachetny, bo Guerlain Lingerie De Peau wygląda na korektorze bardzo dobrze - żadne niespodzianki w postaci zważenia, rolowania itd. nie wystąpiły. Trwałość – cóż średnia. Uczulenia – alleluja – brak! Generalnie przyjemny kosmetyczny gadżet. Wraz z kremem stanowi bardzo udany duet. Jedyny minus – opakowanie - koszmarnie trudno coś z niego wydobyć… no ale ale… być może to zabieg celowy, aby utrzymać także nasze mięśnie w nienagannej formie. Pięknotki ze stalowymi bicepsami J ach!?  Zagadnienie dla tych, którzy czytają ulotki;) Jeśli coś tam o treningu atletycznym „stoi” dajcie znać ;) 

W górę szklanki koleżanki czyli gawędy o koreańskich kosmetykach ciąg dalszy...

Wino ludzi rozwesela, wino ludziom sił udziela głosi mądrość ludowa i jak to mądrości ludowe mają w zwyczaju słusznie głosi;). Dziś słów parę o kolejnym koreańskim kosmetyku, który wpadł w moje łapki czyli beczułce wina z upojną zawartością J.  Holika Holika Wine Therapy Sleeping Mask  w wersji redJ, bo o tym specyfiku mowa zakupiłam w moim ulubionym sklepie www.myasia.pl (na marginesie: serdecznie polecam – świetny wybór, super obsługa, a jakie gratisy!). Do całonocnej maseczki podeszłam, tak jak dawno, dawno temu pewna spłoszona panna do podpasek ze skrzydełkami - z pewną taką nieśmiałością. Jako żywo nigdy czegoś takiego nie używałam, bo mam obsesje i nie przepadam za elementem niepewności w życiu! A używanie maseczki w stanie letargu, gdy umysł śpi i jestem odłączona od bazy jakoś mnie nie przekonywało. Zwyrodniała wyobraźnia ochoczo podsuwała obrazy ubytków w urodzie (wątpliwej ale innej już się w tym bycie nie spodziewam), twarzy zmasakrowanej zbrodniczym i podstępnym działaniem nieznanego produktu tudzież w sumie lajtowych na tym tle wizji uczuleń i opuchlizn. Możecie sobie zatem wyobrazić jak szaleńczo musiałam się przełamać, ech… ale o tym za chwilę …
Maseczkę zakupiłam, bo jestem sroka i dzieciuch w jednym, wyjątkowo nie pijaczyna;) Piękne opakowanie, stylizowane na beczułkę wina, z łopateczką uff…;) – głównie te cechy produktu (przyznaje się) a nie nadzieja na piękną cerę, promienną urodę czy skryty pociąg do alkoholu w jakiej bądź postaci – zadecydowały że sięgnęłam po kosmetyk. Przełamawszy opory (patrz wyżej), zwalczywszy obsesje (terapeutyczna rola maseczki;)) nałożyłam upojnie pachnącą galaretkę na twarz i drżąc ze strachu (wciąż dręczącego mnie oczywiście) udałam się na spoczynek. Zasypiając, resztką czynnej świadomości odnotowałam, że nic nie piecze, nie swędzi i nie ściąga czyli jest dobrze… chociaż czort wie, co wydarzy się później… no… Potem jak się domyślicie spałam itd… a maseczka sobie działała albo i nie… zobaczymy. Rano, rześka jak cholerny skowronek, wstałam do mojej ukochanej… hmm….ukłony dla szefa… pracy. Tak właśnie ukochanej! I szczęśliwa, że mogę uczynić to jak zwykle o 5 rano, gdy dzień budzi się do  życia a świat jest niemal nieskalany ludzką obecnością…bo do jasnej Anielki wszyscy normalni ludzie o takiej dzikiej porze śpią, tylko ja … no nieważne… chyżo pomknęłam do łazienki, by stwierdzić ze:
a.       twarz jest, rysy nie zmienione uff;
b.      uczulenia nie ma;
c.       opuchlizny nie ma;
d.      i najlepsze…. Po zmyciu oblicza ciepła wodą okazało się, że to ludzie kochani działa! Buzia gładka, jasna, cera wypoczęta no… żesz… promienna wręcz. Osiągnięcie takiego rezultatu przy chronicznym niewyspaniu i stałym przebywaniu w niesprzyjających warunkach atmosferycznych wydawało mi się niemożliwe. A jednak!
Nie wiem, co naobiecywał producent maseczki, bo jako że absolutnie nie wierzę w takie ględzenie, żadnych ulotek nie czytuję ale wiem co zobaczyłam. A zobaczyłam podrasowaną wersje samej siebie, młodszą i świeższą. A mówią, że alkohol szkodzi…. Bzdura jak widać J. Zatem kto lichy – za kielichy a raczej za Holika Holika Wine Therapy Sleeping Mask . A mówili, że alkohol uzależnia – mieli rację J

Jak zwykle zaznaczam, ze artykuł nie jest sponsorowany, ani sklep, ani producent nie obsypują mnie żadnymi dobrami abym tu kadziła. Kupiłam maseczkę za kasę, którą zdobywam w sposób legalny pomimo iż w blokach startowych jestem już o 5 ranoJ.