piątek, 10 października 2014

To, że coś jest mało znane nie oznacza, że nie istnieje, czyli szperamy w Helfach!

Taa drogie panie, dawno mnie nie było. Tu rzecz jasna, bo tam gdzie byłam to się działo, oj działo… No nieważne, nie o pierdołach będziemy dziś gawędzić tylko o kosmetyku poważnym nadzwyczaj, bo i spełniającym funkcję nadzwyczaj poważną. Jego bezwzględne ostrze, zanurzone w ekstrakcie z sycylijskich pomarańczy ma zwalczać wolne rodniki podstępnie kumulujące się w naszej skórze i okrutnie eliminować pierwsze oznaki starzenia… widzicie - złamałam żelazną zasadę – przeczytałam obiecanki (czy cacanki?)producenta…, ale jako że uczyniłam to przypadkiem, z rozpędu niejako- nie do końca się liczy… Ten magiczny kosmetyk, to sprawa mi kompletnie dotychczas nieznana - co podkreślam, nie oznacza, ze i wy pławicie się w morzu ignorancji! Być może jestem jedyną osobą we wszechświecie, która  na co dzień nie smaruje się kosmetykami tej marki?... może?... kto wie… dobra, jedziemy dalej. Annemarie Börlind… taaa. No właśnie. Firma tak się właśnie zgrabnie nazywa a nasycone witaminami cudo to dwufazowy koncentrat rewitalizujący! Kupiłam, zużyłam i …no właśnie.
Jak powszechnie wiadomo jestem konserwą.  Powinnam pracować w archiwum albo muzeum i ze złą miną pokrywać się kurzem wraz z papierami, których bym zazdrośnie strzegła albo syczeć do ciekawskich turystów żmijowym szeptem „proszę nie dotykać eksponatów ssss”, krzywiąc się przy tym z urazą… no, ale. Jako że los, miast do cichego kantorka, rzucił mnie na pierwszą linię frontu, swój upór realizuje w innych dziedzinach życia. Objawia się to miedzy innymi paranoicznym upodobaniem do maniackiego kupowania kosmetyków, których już raz użyłam… żeby uzbierać zapasy wysypujące się falami z szafek w łazience i poczuć błogą pewność, ze jeszcze prawnuczęta poszaleją;).
Błogość błogością, ale zdarzyło się coś, co zachwiało podstawami mojej egzystencji niemalże i w niwecz obróciło fundamentalny konserwatyzm mojego jestestwa. Po obejrzeniu moi państwo programu w telewizorze nabyłam wiedzę! Pouczono mnie, że zmiany są konieczne - nie do końca pamiętam czy to powiedziała pani, która ludziom w knajpach robi krwawe jatki z awanturami, czy ktoś w parlamencie… tak, tak, ale zapamiętałam, że są konieczne i postanowiłam iść z prądem. Jako że skończyło się buuuuuuuuuuuu moje ukochane serum koreańskie, chcąc być trendy i zerwać z przyzwyczajeniami, w moich ulubionych Helfach zakupiłam preparat tejże trudnej do zapamiętania marki. Z wielką ostrożnością podeszłam do tematu, bowiem jestem alergiczką i spektakularny wysyp czegoś na twarzy stanowi stałe zagrożenie. Trzeba być czujną! Preparat dwufazowy- wstrząśnijcie go przed aplikacją – na moim obliczu sprawdził się znakomicie. Nie dość, ze nie uczulił, to przyznam, że rozjaśnił i ożywił skórę. Mam wrażenie, że jest jędrniejsza, no promienna taka J. Czy działa na pierwsze oznaki starzenia to nie jestem pewna, bo ja mam już drugie, ale generalnie produkt jest wart polecenia. Wchłania się pięknie. A co najistotniejsze – działa, co stanowi dodatkowy bonus i miłą niespodziankę na dzisiejszym rynku kosmetyków, które głównie wyglądają i kosztują, w najlepszym wypadku coś tam na chwilę kamuflują. Stosuję go na noc pod krem (o zapachu sandałowym, nie sandałów - ale o kremie przy innej okazji) lub rano jako bazę pod makijaż. Zapach jeśli już o tym wspomniałam… Ponoć ma być piękny - gawędzi producent. Ja tam żadnego aromatu tudzież odorku nie czuję i niech tak zostanie. A… i znalazłam minus! Tralalala! Atomizer stanowi zagrożenie normalnieJ!  Jak on strzela! W sposób gwałtowny i nieobliczalny wystrzeliwuje w powietrze zupełnie bezsensowną dawkę preparatu! A ponoć to bomba. No niby witaminowa… ale uważajcie! Cena za 50 ml - 58 zł więc jeśli gdzieś pracujecie to możecie zaszaleć, bo warto. Ja zaszaleje.

Ponownie przypominam, że post nie jest sponsorowany - ani przez firmę, której nazwa jest gdzieś we wstępie a nie chce mi się szukać, ani przez wspaniałe Helfy. Nie pasą mnie żadnymi dobrami, żebym miłe słowo napisała, bo jestem niepoczytna więc nawet do jakiś takich fiki miki się nie nadaje;) Produkt kupiłam za własną kasę, notabene ciężko zarobioną. Pozdrawiam i do następnego razu… kremu… no czegoś tam J

czwartek, 4 września 2014

Czapki z głów… pokażcie piękne włosy! czyli szampon Khadi a reszta świata.

Na początek dnia (mamy 7.42) i postu pragnę wyrazić zdziwienie własną osobą. Odkąd zostałam samozwańczą testerką produktów kosmetycznych, już nic nie jest w stanie zadziwić mnie we mnie;). No może jedynie fakt, że wrażenia i doznania własne opisuje, starając się - jakże nieudolnie - nadać temu lekką, łatwą i przyjemną formę. Ale wybaczcie kochani. Filozof w roli sweet panny testującej pachnidełka – to przewraca ustalony porządek rzeczy i zobowiązuje… jakby.
Chyba.
Po co?
Nie wiem…
Dobra lecimy.
Produkty Khadi odkryłam stosunkowo niedawno - jak zresztą wszystko, co wiąże się ze światem kosmetyków i innych takich magicznych bajerów. I już jestem pewna jednego – albo są absolutnie cudowne, albo absolutnie nie;)
Szampon Khadi jest w kategorii pierwszej czyli absolutnie cudownych. Inna sprawa, że  ocena osoby, która do niedawna za szczyt wyrafinowania uważała szampon z pokrzywy może być trochę zaburzona… No ale mam nadzieję, ze nie mamy do czynienia z zachwytem dzieciaczka nad złotym pierścionkiem z odpustu;)… Dobra zamilknę…
Szampon zakupiłam w Helfach, skuszona zdjęciem zamieszczonym na stronie sklepuJ. Wyglądało zachęcająco medycznie - butelka w stylistyce aptecznej, z brązową mazią w środku! Jak jodyna niemalże! Musiałam to zbadaćJ. I słusznie uczyniłam. Szampon składa się m.in. z różnych ciekawych i niewątpliwie cudownych składników typu Bringaraj, Amla, Reetha, Brahmi, Haritaki i Neem… przepisałam starannie chyba… nawet nie wiem co to jest i wiedzieć nie chce ale - jak mawiał klasyk;) - nie róbmy z tego zagadnienia. To brzmi! Brzmi! I to jest ważne. Pomyślałam, że skoro zawiera składniki, których nawet wydukać nie potrafię to musi być dobrze! I to był strzał w dziesiątkę!
Szampon jest dość gęsty, koloru brązowego. Ma jakiś zapach ale mój czuły nos uznał go za zupełnie neutralny - ani ładny ani brzydki. A jako że podejrzewam, iż w poprzednim wcieleniu byłam - z uwagi na węch właśnie  - psem myśliwskim – jest to uwaga istotna. Zapach jest ale nie zostaje przy nas, nie absorbuje, nie drażni, nie niszczy naszego dnia, istnienia, bytu samego w sobie, no nic… jest prawidłowo.
Po zaaplikowaniu mazi na włosy uzyskujemy dość obfitą pianę. Ja miałam też uczucie, że włosy jakby nie do końca zostały umyte (a szorowałam solidnie, bo wiadomo - obrażaj, znieważaj ale higienę zachowaj) - wrażenie, jak wiele innych w moim życiu - okazało się błędne… Włosy po wysuszeniu, nie dość że okazały się czyste ;) to jeszcze… na miły dodatek …przepiękne – o ile w przypadku tego czegoś, co wyrasta z mojej głowy można mówić o „przepiękności”. Fantastycznie się układały - chyba pierwszy raz w moim długim i smutnym życiu. Były wyraźnie grubsze - wiem, brzmi jak bełkot reklamowy - ale do diaska były grubsze! Fantastyczne! A tak na marginesie, chciałabym zauważyć, że matka natura wyposażając mnie we włosy okazała się wredną macochą. I żeby to, czego posiadaczką jestem uznać za hmm… czuprynę potrzeba dużo dobrej woli, bardzo dużo nawet, lekkiej ślepoty i wielu wspomagaczy (w celu uzyskania „sztucznego tłoku”). Szampon sprawił, że odczuwam nawet coś w rodzaju lekkiego zaniepokojenia – dlaczego ja mam takie piękne włosy - to nie jest przecież stan normalny…
Polecam serdecznie, pomimo ceny. Drogi i mały. Ale efekt rekompensuje straty finansoweJ. To najlepszy produkt do włosów, z jakim miałam do czynienia.
Na zakończenie - po raz n-ty powtarzam, że za kadzenie tu nikt mi nie płaci ani w żaden inny sposób nie czyni mojego życia piękniejszym. Pisze z własnej woli, która jest wolna (bardzo nawet) i potrzeby wrednego serducha!
PS. Zdjęcie zapożyczyłam ze strony sklepu – liczę, że zostanie mi wybaczone!


wtorek, 2 września 2014

Z wiekiem kobieta staje się coraz piękniejsza…

a widzi to ponoć tylko ten, kto ją kocha. Niestety. Niestety? Firma L`Oreal postanowiła rozprawić się z tym porzekadłem, ba! wyśmiać i obalić je jako mit i …drogie panie ….zaatakowała. Atak polegał na zniszczeniu wszelkich oznak starości za pomocą produktów z serii Magic Blur…  Był już krem – całkiem, całkiem … nawet bardziej niż całkiem, całkiem a teraz broń ostateczna (?) silnego rażenia czyli Revitalift Magic Blur - korektor udoskonalający.
Cuda, panie cuda mają się zapewne dziać po zastosowaniu tego smarowidła. Ja – jak szanownym Czytelnikom wiadomo - wszelkim opisom, obietnicom, kuszeniom producentów mówię stanowcze NIE! Bajki czytam dziecku na dobranoc, a te ulotki są zbyt nudne i monotematyczno-fantastyczno-beznadziejnie-niewiarygodne nawet jak na dobranockę. Poza tym powtarzające się w nich niczym mantry wciąż te same zapewnienia… litości. Czytajmy kochani literaturę przez duże L  dla zapewnienia sprawności i młodości tego, co kryją nasze główki, głowy czy kto, co tam ma w tym miejscu. A poza tym jak wiadomo obiecanki cacanki itd. Koncentruje się jedynie na tym co zobaczę (albo nie) na własnym obliczu po zastosowaniu kosmetyku a nie na tym, co powinnam zobaczyć…a może po ulotkowej sugestii zobaczę? To co autor miał na myśliJ, pozostawmy lepiej autorowi! I niech tak się stanie!
No ale ja tu gadu gadu a młodość ucieka…

Korektor potraktowałam jako bazę pod makijaż.  Po krótkiej walce z opakowaniem i napaćkaniu tego na twarz stwierdzam co następuje – lico jest zdecydowanie gładsze a pory mniej widoczne. Bez dwóch zdań! Podkład dość szlachetny, bo Guerlain Lingerie De Peau wygląda na korektorze bardzo dobrze - żadne niespodzianki w postaci zważenia, rolowania itd. nie wystąpiły. Trwałość – cóż średnia. Uczulenia – alleluja – brak! Generalnie przyjemny kosmetyczny gadżet. Wraz z kremem stanowi bardzo udany duet. Jedyny minus – opakowanie - koszmarnie trudno coś z niego wydobyć… no ale ale… być może to zabieg celowy, aby utrzymać także nasze mięśnie w nienagannej formie. Pięknotki ze stalowymi bicepsami J ach!?  Zagadnienie dla tych, którzy czytają ulotki;) Jeśli coś tam o treningu atletycznym „stoi” dajcie znać ;) 

W górę szklanki koleżanki czyli gawędy o koreańskich kosmetykach ciąg dalszy...

Wino ludzi rozwesela, wino ludziom sił udziela głosi mądrość ludowa i jak to mądrości ludowe mają w zwyczaju słusznie głosi;). Dziś słów parę o kolejnym koreańskim kosmetyku, który wpadł w moje łapki czyli beczułce wina z upojną zawartością J.  Holika Holika Wine Therapy Sleeping Mask  w wersji redJ, bo o tym specyfiku mowa zakupiłam w moim ulubionym sklepie www.myasia.pl (na marginesie: serdecznie polecam – świetny wybór, super obsługa, a jakie gratisy!). Do całonocnej maseczki podeszłam, tak jak dawno, dawno temu pewna spłoszona panna do podpasek ze skrzydełkami - z pewną taką nieśmiałością. Jako żywo nigdy czegoś takiego nie używałam, bo mam obsesje i nie przepadam za elementem niepewności w życiu! A używanie maseczki w stanie letargu, gdy umysł śpi i jestem odłączona od bazy jakoś mnie nie przekonywało. Zwyrodniała wyobraźnia ochoczo podsuwała obrazy ubytków w urodzie (wątpliwej ale innej już się w tym bycie nie spodziewam), twarzy zmasakrowanej zbrodniczym i podstępnym działaniem nieznanego produktu tudzież w sumie lajtowych na tym tle wizji uczuleń i opuchlizn. Możecie sobie zatem wyobrazić jak szaleńczo musiałam się przełamać, ech… ale o tym za chwilę …
Maseczkę zakupiłam, bo jestem sroka i dzieciuch w jednym, wyjątkowo nie pijaczyna;) Piękne opakowanie, stylizowane na beczułkę wina, z łopateczką uff…;) – głównie te cechy produktu (przyznaje się) a nie nadzieja na piękną cerę, promienną urodę czy skryty pociąg do alkoholu w jakiej bądź postaci – zadecydowały że sięgnęłam po kosmetyk. Przełamawszy opory (patrz wyżej), zwalczywszy obsesje (terapeutyczna rola maseczki;)) nałożyłam upojnie pachnącą galaretkę na twarz i drżąc ze strachu (wciąż dręczącego mnie oczywiście) udałam się na spoczynek. Zasypiając, resztką czynnej świadomości odnotowałam, że nic nie piecze, nie swędzi i nie ściąga czyli jest dobrze… chociaż czort wie, co wydarzy się później… no… Potem jak się domyślicie spałam itd… a maseczka sobie działała albo i nie… zobaczymy. Rano, rześka jak cholerny skowronek, wstałam do mojej ukochanej… hmm….ukłony dla szefa… pracy. Tak właśnie ukochanej! I szczęśliwa, że mogę uczynić to jak zwykle o 5 rano, gdy dzień budzi się do  życia a świat jest niemal nieskalany ludzką obecnością…bo do jasnej Anielki wszyscy normalni ludzie o takiej dzikiej porze śpią, tylko ja … no nieważne… chyżo pomknęłam do łazienki, by stwierdzić ze:
a.       twarz jest, rysy nie zmienione uff;
b.      uczulenia nie ma;
c.       opuchlizny nie ma;
d.      i najlepsze…. Po zmyciu oblicza ciepła wodą okazało się, że to ludzie kochani działa! Buzia gładka, jasna, cera wypoczęta no… żesz… promienna wręcz. Osiągnięcie takiego rezultatu przy chronicznym niewyspaniu i stałym przebywaniu w niesprzyjających warunkach atmosferycznych wydawało mi się niemożliwe. A jednak!
Nie wiem, co naobiecywał producent maseczki, bo jako że absolutnie nie wierzę w takie ględzenie, żadnych ulotek nie czytuję ale wiem co zobaczyłam. A zobaczyłam podrasowaną wersje samej siebie, młodszą i świeższą. A mówią, że alkohol szkodzi…. Bzdura jak widać J. Zatem kto lichy – za kielichy a raczej za Holika Holika Wine Therapy Sleeping Mask . A mówili, że alkohol uzależnia – mieli rację J

Jak zwykle zaznaczam, ze artykuł nie jest sponsorowany, ani sklep, ani producent nie obsypują mnie żadnymi dobrami abym tu kadziła. Kupiłam maseczkę za kasę, którą zdobywam w sposób legalny pomimo iż w blokach startowych jestem już o 5 ranoJ.

piątek, 22 sierpnia 2014

Malkontentka ma mufinkę i nie zawaha się jej użyć czyli słowo o koreańskich kosmetykach.

Ha! Wiecie, co to jest drogie Panie? Tak! To na fotce (zapożyczonej ze strony sklepu – tuszę, że będzie mi wybaczone?!)?Otóż… to jest róż, ale... ale nie jest to zwykły róż, bo jak wiadomo kot kotu nie równy, i róż różowi takoż. Ten róż to All Over Muffin Cake Finish marki Skin Food. Pochodzi z Korei, można go kupić w sklepie Rice Candy i ma wszystkie róże pod sobą… Kosmetyk występuje w kilku odcieniach, ale cytując klasyka – nie będziemy robić z tego zagadnienia, bo sprawa akurat mało istotna. Istotne jest, że malkontentka zakupiła produkt celem ubarwienia szarego, smutnego lica. A gdyby efektu pożądanego nie uzyskała zawsze mogłaby wylać wiadro żółci – na sprzedawcę, producenta i każdego, kto w tym paluchy maczał i też jakaś satysfakcja by była…;)
No, ale poważnie. Róż nabyłam online w sklepie Rice Candy. Przesyłka przyszła błyskawicznie…a w niej, poza zamówionym produktem, próbki różne wspaniałe – musiałam na fb Panie z Rice Candy podpytać, co z tym czynić, bo nijak przeczytać nie potrafiłam ;). Ale jeśli władacie biegle koreańskim to spoko - dacie radę J. No i najlepsze – dla łasuchów – w przesyłce były... słodycze … no i koniec, wpadłam. A słodycze też rodem z Korei, tak piękne, że aż jeść było szkoda…
Dobra… i tak…zjadłam… (pycha!).
Wogóle koreańskie kosmetyki zniewalają uroczymi opakowaniami. Kiedyś pierwsza dama polskiego humoru Magdalena Samozwaniec napisała, że wielką sztuką w życiu jest nie niszczyć dziecka, które w każdym z nas siedzi – no jakoś mniej więcej tak napisała;) (i nie jest to wkręt polityczno-etyczno-obyczajowo-feministyczno-antyfeministyczny). Koreańskie pięknie kosmetyki powodują, że to dziecko natychmiast dopomina się o swoje prawaJ i nasza wewnętrzna mała dziewczynka razem z naszą dorosłą kobietą krzyczą unisono – chcę to!
Ja, jako, ze ulegam każdej pokusie – zgodnie z zarządzeniem Wańkowicza (z walki z pokusą człowiek wychodzi brudny i utytłany, więc rozsądniej ulec i tylko po rozpuście otrzepać piórka) róż chciałam to i mam. Koniec dygresji. Przejdźmy do kosmetyku samego w sobie. Otrzymujemy go w uroczym kartonikowym opakowaniu z okienkiem i podwójnym dnem, kryjącym wysokiej jakości pędzelek służący do rozprowadzania kosmetyku po obliczu. Na stronie sklepu informacji o różu jakoś zbyt wiele nie znalazłam więc przynajmniej nie wiem, co obiecuje producent i irytować się nie muszę. Ale zapewne i tak bym się nie denerwowała. Z pełną odpowiedzialnością, świadoma wagi swoich słów, będąc w pełni władz umysłowych (mam taką nadzieję przynajmniej) oświadczam, ze jest to najlepszy róż, jaki miałam w moim długim i smutnym życiu. Nałożony na policzki spełnia nie tylko właściwą każdemu różowi rolę - nadaje im nieco koloru ale również fantastycznie je rozświetla. I nie jest to bynajmniej efekt kuli dyskotekowej, ale wrażenie zdrowej, świeżej i młodej skóry – co dla mnie akurat wydaje się być nadzwyczaj pożądanym. Aby osiągnąć optymalną szczęśliwość na policzki kładę podwójną warstwę, a resztę twarzy lekko oprószam kosmetykiem. No drogie panie – toczki, kapelusze - czy co tam, kto nosi - z głów. Jest dobrze! A… i pachnie obłędnieJ (hmm… smacznie pachnie)
Zachęcam serdecznie, bo ja z pewnością nie poprzestanę na jednym opakowaniu. Kupujcie i nie wahajcie się używać, jako i ja czynięJ
Żeby oddalić ewentualne zarzuty o przekupstwo ze strony obsługi sklepu;) informuję czytaczy, że post nie jest sponsorowany, róż kupiłam sama za samodzielnie zarobione ciężką pracą pieniążki! A to, że malkontentce, sceptyczce i pesymistce tak się spodobało… w sumie jest to niepokojące… muszę to przemyśleć J


czwartek, 21 sierpnia 2014

Okiem malkontenta czyli czarne mydło babuszki Agafii a ja wciąż biała…

Czarne mydło babuszki Agafii.
Sprawa już kultowa. Winna znajdować się na wannie po lewej/prawej stronie od kranu (wedle upodobań) w każdej szanującej się łazience, by oczyszczać włosy i ciała szanujących się obywatelek i obywateli.
Skoro tak – mus jest mus. Jestem obywatelem praworządnym, to produkt zalecany zakupiłam. Za cenę niebagatelną 49 złotych polskich. Dużo? Ano dużo.
Mydło otrzymałam w estetycznym pudełeczku, bardzo przyjemnym dla oka. Otworzyłam błyskawicznie i samodzielnie używając li i jedynie rąk…. a w środku…. żel. I kolejny aspekt edukacyjny – czarne mydło jest ciemnobrunatnym żelem! I fajnie. Żel wygląda dokładnie jak żel z naszych wyobrażeń, marzeń czy co kto tam do żelu maJ. Żadnych spektakularnych niespodzianek, no poza taką małą wisienką na torcie – uroczo zatopionym w substancji listkiem brzozyJ. Jako osoba o lekkim skrzywieniu emocjonalno-histeryczno-higienicznym pogalopowałam w te pędy zapytać wujka Google czy liść jest częścią kompletu, czy też preparat przygotowywany był w podejrzanych warunkach (patrz szopa, chlewik, składzik) i liść dostał się tam za pośrednictwem wiatru a podwórkowa „kontrola jakości” w postaci pana Zenka zapomniała go wygrzebać. Ale nie. Odetchnęłam z ulgą. Liść ma być! I koniec! I od razu zrobiło się uroczo ;). A jeszcze milej poczułam się powąchawszy rzeczone mydło. Zapach jest bardzo przyjemny. Ziołowy, ale nie nachalny. Mój nos jest na tak.
Natychmiast wpakowałam głowę pod prysznic, aby poczuć wreszcie na sobie błogosławieństwo tych trylionów ziół ukrytych w brunatnej brei. Niewielką ilością rzeczywiście włosy ładnie umyjemy. Pieni się to, miło pachnie. Ok. Efekt. No niezaprzeczalnie jest!!!!!! Czyste włosy! Jak to po szamponie bywa J
No, ale nie od razu Kraków zbudowano. Wiadomo - jednorazowe fiki miki to za mało by zobaczyć długofalowe efekty stosowania kosmetyku. No, więc moje drogie Panie, myłam ja i myłam włosy tym mydłem. I naprawdę miałam je czyste J. Podobnie jak i resztę mej skromnej osoby, ponieważ tak tak…, mydło to jest tak magiczne, że można nim obmywać swe ciała takoż.
I nic, ale to nic poza tym. Włosy ani ładniejsze, ani brzydsze, ani mocniejsze, ani słabsze, ani lepiej się układające, ani gorzej. Po prostu czyste! I prawidłowo. Bowiem zasadniczą funkcją mydła jest umycie! Obywatela. Wiem, brzmi to bluźnierczo-, ale to brutalna prawda. Mydło służy do mycia. Czarne mydło babuszki Agafii znakomicie się z tej roli wywiązuje! Drogo - no ale jak kultowo ma być… no to bez jęków J
PS. Udałam się na tydzień zasłużonego odpoczynku. Zapomniałam zapakować naszego multifunkcyjnego produktu - o zgrozo! Wstyd – ale zwykłym żelem pod prysznic szorowałam swe wdzięki a włosy traktowałam szamponem z pokrzywy… Wiem, wiem…. Zamilknij serce moje…. Spuśćmy zasłonę milczenia nad tym wstydliwym tematem, dodam tylko, że po powrocie dopadłam mojego czarnego mydła a tam…. Prawie pusto! Któremuś z domowników widać produkt szalenie przypadł do gustu. Tak czy owak najbardziej niepokoi mnie sprawa zaginionego liścia…



środa, 20 sierpnia 2014

Amla...czyli jeśli ci matka natura nie dała to i.... nie pomoże

Organiczna Amla – odżywka do włosów od Khadi….cóż…
Cóż…
…no nicóż J
Amle zakupiłam w Helfach oczywiście. Za sumę 29 zł polskich – dużo? Mało? Zależy z której strony ugryźć…. No to gryziemy ;)
Odżywkę otrzymujemy w estetycznym blaszanym pudełeczku, na tyle przyjemnym wizualnie, że „chce się” bawić dalej…a zabawy jest sporo, zaręczam.
Pudełeczko pomimo niewątpliwych walorów estetycznych, walory praktyczne ma niewielkie. Albo tak niefortunnie trafiłam albo taka jego „trudna” uroda ale otworzyć w żaden sposób go nie potrafiłam. Nożem nie dało, pozostał TŻ, który męską siłą J …no wiadomo radę dał J.
W środku pudełka (przeznaczonego dla tych co to mają silne męskie wsparcie pod ręką tudzież stalowe bicepsy) kryje się paczuszka z proszkiem. Proszek ma kolor…caffee de lurJ, zapach zupełnie dla mnie nie podobny do niczego ale też jak na mój nos totalnie neutralny.
Tenże proszek należy wymieszać z gorącą wodą do uzyskania konsystencji papy, odczekać kilka stuleci i nałożyć na głowę.
Ok. Poważnie. Proszek przygotowałam w miseczce porcelanowej (a co! mam, to co będę żałować a i pochwalić się mogę;)) i po odczekaniu - w moim przypadku 3 godzin - nałożyłam na włosy. Mała dygresja – czytając wcześniej recenzje obawiałam się totalnej masakry, łazienki niemal do remontu, mnie do szorowania szczotą ryżową – pewnie przez to, że byłam przygotowana na najgorsze, kataklizm nie nastąpił. Nakładanie nie było mega-super-fajne ale do przeżycia. Pomna różnych pouczeń naciapkałam to sobie również na lico i spokojnie przysiadłam na wannie w mojej – wciąż czystej – łazience w oczekiwaniu na deadline. Po 10 minutach zmyłam papę z oblicza i…. WOW! No oblicze było! Wciąż! Pod papką J.  Zmian nie zauważyłam żadnychJ. W sumie uff, bo mogło być np. podobne do twarzy Freddiego Krugera czy coś… ale nie. To wciąż byłam ja J
Po kolejnych 10 minutach rzuciłam się zmywać amlę z włosów. Tu było trudniej. To nie kwiaty we włosach ale piach J. Zmywałam i zmywałam… gdy uznałam ze jest ok pod palcami czułam szorstką wiąche czegoś – to były włosy. Szybko w to coś wpakowałam odżywkę, bo nawet nie chciałam próbować zabawy masochistycznej z grzebieniem ;). Po zmyciu odżywki pikantne sceny ze szczotką odeszły w niepamięć. Włosy rozczesałam – i tyle. Wyschły. Dziewczyny pisały o pogrubieniu, cudach jakiś. U mnie cud nie nastąpił L szkoda. Zawsze chciałam zobaczyć jakieś zjawisko nadprzyrodzoneJ. Dobra wiadomość jest taka, że nie wypadły ale ani nie są ładniejsze, ani bardziej błyszczące ani lepiej się nie układają. Z przykrością stwierdzam, ze dziś – dzień po zabiegu- są wręcz fatalne…ale ale nie zrażajcie się panie, bo moje włosy są z urodzenia beznadziejne a jak wiadomo z g… bata nie utoczysz J. Tu nawet amla nie pomoże J



poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Cud Miód Box...no cud i tyle :)

Cud Miód Box... :) i jak tu nie kochać jedzenia :) Żegnajcie restrykcyjne diety, odejdźcie w niepamięć stracone w bólach kilogramy! Panie i panowie czapki z głów - kurier pudełko z żarełkiem przyniósł!
A pudełko wspaniałe. Już na pierwszy rzut oka zachwyca minimalistyczne opakowanie, a w środku cuda panie...cuda:)
Czarnuszka - ziarno... obwąchałam, oglądnęłam... wrzuciłam do mięsa:) - super sprawa... ale mimo wszystko do picia naparu chyba się nie przekonam - jako przyprawa - od dziś na zawsze :)
Musztarda kcyńska - nie będę Wam tu cytować opisu producenta - krótko - obiecali, że ma być wspaniała i taka jest!
Tahini - jestem człowiek prosty i w świecie nieobyty więc nie widziałam nawet co to... (Tak, tak - zwróćmy uwagę na wymiar edukacyjny boxów;)) Poczytałam i ot: Pasta tahini to nic innego jak ziarna sezamu zmiksowane z oliwą. Nieodzowna przyprawa w kuchni bliskowschodniej. Wykorzystuje się ją do przyprawiania mięs, ryb i warzyw, ale również do ciast i zup. Wymieszana z miodem nadaje się do deserów i na kanapki. Jest nieodzownym składnikiem hummusu.
(cyt. za http://szufladakuchenna.blogspot.com/2012/06/pasta-tahini.html)
Śliwka suska z warszawskiej Luks Pomady... O tym nawet nie będę wspominać, bo cały post niegdyś tej manufakturze poświęciłam! Śliwka jest przesmaczna, aromatyczna, winna... no poprostu wręcz groźnie pyszna! Uwielbiam ją i jestem stałym zjadaczem tego przysmaku do czego i Was zachęcam!
I na koniec makaron ekologiczny z orkiszu i wody źródlanej- nie próbowałam, bo jakoś chwilowo fazy na makaron nie mam ale i na niego przyjdzie kolej :)
Póki co- zachęcam - łasuchy całego kraju łączcie się z Cud Miód Boxem :)

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Łzy jako skutek uboczny bólu świata czyli rozchlipanie przy ekranie...

dotknęło mnie wczorajszego wieczora. Otóż mili Państwo, film obejrzałam. Co przyznaję – nieczęsto mi się zdarza. Czytam, a nie oglądam – zasada nr jeden. A jeśli już oglądam, potrzebuję długiego treningu psychicznego, żeby zmobilizować się, usiąść i wytrwać do końca seansu. O chodzeniu do kina w ogóle mowy nie ma – bo przyglądanie się historii rozgrywającej się na ekranie jest dla mnie przeżyciem intymnym i na wskroś osobistym i nie ma tu mowy o dzieleniu się nim z całym tłumem obcych mi osób, które dodatkowo zakłócają misterium cmokaniem, siorbaniem, gadaniem, chrupaniem itp.
Tym razem film obejrzałam... bo przeczytałam książkę (prawie nigdy ale to prawie nigdy tego nie czynię, bo zazwyczaj doznaje srogich zawodów, widząc jak bardzo wyobrażenie reżysera różni się od mych fantazji a rozczarowań w życiu to mam po dolną linię rzęs)hmmm… jak to napisałam…. bo przeczytałam książkę... No właśnieZłamałam żelazny kodeks, bo diablo chciałam zobaczyć, czy da się zekranizować taką historię nie zabijając w niej tego, co najcenniejsze. Otóż kochani moi – da się!
Jak zwykle się rozgałęziam a nie zdradziłam jeszcze tytułu. Książka i film mają tą samą nazwę. Gwiazd naszych wina. Kto czytał wie. Książkę jakiś człek z nieznanych bliżej przyczyn umieścił w katalogu literatury młodzieżowej. Zaprawdę powiadam wam, że  jest to lektura dla nie-nastolatków, oczywiście i nastolatek może znaleźć się w gronie nie-nastolatków ale standardowych przedstawicieli tego gatunku- wykluczam. Bo taka moja wola.
Książka należy do szlachetnych reprezentantów solidnej, naprawdę dobrej literatury i powaliła mnie są emocjonalno- filozoficzną wymową na kolana, ale nie o książce dziś mowa. Gawędzę o filmie.
W filmie grają kompletnie nieznani mi aktorzy - przy czym podkreślam - JA ich nie znam, ale jako osoba uciekająca od obrazu poruszającego się na ekranie, jestem ignorantem w tej dziedzinie i wyrocznia ze mnie żadna więc jest szansa, że są to aktorzy znani szerokiej publiczności, ba może nawet szerszej niż szerokiej.
Tzw. spoilera hmm.. tu wrzucać nie będę. Szepnę tylko, że jest to historia pary nastolatków (aaa pewnie dlatego książka jest dla młodzieży, bo o młodzieży… książka o samochodach zatem jest…nie, nie dość!) obdarzonych wielką wrażliwością, nadzwyczajną inteligencją i głęboką przenikliwością, których w życiu poza nagłą i potężną miłością spotyka coś równie nagłego ale niestety - tym razem - wszechpotężnego - choroba nowotworowa. Nie jest to jednak opowieść o raku. Jest to opowieść o tym, jak żyć pełnią życia, będąc świadomym własnych ograniczeń czasowych. I to ta świadomość ma i w filmie i w tzw. realu kluczowe znaczenie. Tak naprawdę bowiem to właśnie ona potrafi kapitalnie i konstruktywnie zniszczyć każde życie a przynajmniej szalenie je ograniczyć. Świadomość może zabić człowieka w człowieku i sprawić, że stanie się on własną chorobą, jak to pięknie ujął główny bohater „Gwiazd… Rak w opowieści nie jest motywem przewodnim, jest czymś co było, jest i będzie, czymś czego nie da się zwalczyć, czymś co osiągnęło status bytu jeśli nie trywialnego (acz upierdliwego przez swą wymowę ostateczną), to napewno naturalnego. Widać tu i elementy wschodniej rezygnacji (skoro los na mnie, to zesłał to muszę z tym żyć albo z tym umrzeć) i przewrotnego defetyzmu - znajdę sposób by tu zostać, jak najdłużej (chociaż i tak nie wierzę w zwycięstwo). Rak, ogranicza ciało, narzuca ból i wyznacza ramy czasowe… jedynie i aż… Rak też ma znaczenie symboliczne - jest po prostu synonimem końca, kresu życia, a zarazem świadomości tego kresu... A tego jak stworzyć malutką własną wieczność w tych bardzo ciasnych ramach uczą nas młodzi bohaterowie. Film zrobiony znakomicie, zbudowany z emocji, buchający emocjami i tworzący emocje. Płakałam… Bo to jest dobre życie...

sobota, 2 sierpnia 2014

Jeżeli dają ci coś za darmo, dzwoń po policję...

...takie ostrzeżenie pana Eco jest jak najbardziej uzasadnione w czasach, gdy wyłudza sie od babci resztki emerytury cyniczną metodą "na wnuczka" lub oferuje sie grupie zdeterminowanych rencistów uzdrawiającą pościel, za której cudne i cudowne właściwości bedą płacić przez resztę swojego utopionego w długach życia... Także sytuacja, gdy dają nam coś gratis rzeczywiście może wydać sie mocno podejrzana, a to z tej prostej przyczyny ze w tych nastawionych na konsumpcję czasach nikt nikomu nic za darmo nie daje... No ale drodzy Państwo ja coś za darmo dostałam:))). Od agencji Streetcom otrzymałam krem Revitalift Magic Blur firmy L'ORÉAL Paris. No w sumie kremu do końca gratis nie otrzymałam, ponieważ muszę go przetestować, opisać wrażenia - a wraz ze mną ma to uczynić 20 innych osób, które pierwej należy obdarować próbkami! Zatem robota jest! Ale jakże przyjemna to robota:)))).
Krem jak obiecuje producent ma natychmiast widocznie wyglądzić linie, zmarszczki i pory a po miesięcu stosowania mamy już zdecydowanie zauważyć poprawę jędrności skory, wyrównanie jej kolorytu i wygładzanie naszych "zmięć":).
Krem otrzymujemy w prześlicznym pudełeczku - plus za wysoka, naprawdę wysoka estetykę. Pachnie dość intensywnie ale mnie akurat taki zapach odpowiada, mimo ze wyczuwam w nim lekką apteczną nutę. Rozprowadza się przyjemnie, równie przyjemnie wchłania. A po zastosowaniu ...no cóż ja generalnie jestem urodzonym sceptykiem i pesymistą zatem w magiczne działanie upiekszaczy nie wierzę ...ale kurka wodna - ten krem jest naprawdę skuteczny! Skóra po aplikacji jest bardzo gładka, taka aksamitna. Do tego cudownie matowa. Pory stają sie niewidoczne! (Efekt identyczny jak po zastosowaniu bazy przeciw rozszerzonym porom Benefita). Rzeczywiście wyglada młodo i świeżo. Testuję zatem ochoczo ja, testują moje koleżanki i znajome. Czekamy na dalsze efekty. Póki co, obietnice producenta uważam za spełnione!

piątek, 1 sierpnia 2014

Zrób Sobie Krem...to ja serum zrobiłam ;)

Chodziłam do szkoły w czasach, kiedy nie było ani ocen miernych, ani celujacych. Były piątki dla tych co umieli i dwóje (inaczej pały), jako ostateczna ostateczność czyli inaczej mówiąc wypad...dla tych, co na dnie... Z chemii miałam dostateczny z bardzo długim minusem no... bardzo, bardzo długim. Umiem: H2O. I to wszystko. Reakcji nie wyprowadze, a właśnie... znam jeszcze pojęcie reakcji;))). Ta dygresja nie pojawiła sie tu bez powodu wiąże sie bowiem z największym zaskoczeniem w moim istnieniu. Ja ignorant chemiczny, osle uszy chemii produkuje z uporem i pasja wielką kremy, sera, odzywki, plukanki - no jak leci, ku uciesze własnej, rodziny i przyjaciół... A wszystko to za sprawa sklepu Zrób Sobie Krem, w którym nabywam połprodukty i odnajduje tajemne mikstury... Poza nieklamana przyjemnością, tworzenie własnych kosmetyków jest niewątpliwie korzystne dla portfela... No ale jako ze chodziłam do ogólniaka a potem poszłam raczej w stronę filozofii i innych udziwnień, z ekonomią styczności nie miałam przyjemności mieć- i niech ekonomiści tego swiata wdzięczni mi za to będą!
Tym razem zamiast kremu uważyłam sobie dwufazowe serum z vit C. Faza wodna to hydrolat rumiankowy, zestaw tajemnich witamin pod nazwa all im one, D-panthenol, kwas hialuronowy, wspomniana wcześniej witamina C i odrobina kwasu mlekowego dla zrównoważenie pH. Faza olejowa to czyste szaleństwo. Oj popuscilam ja sobie wodze fantazji. Olej arganowy, macerat z amli, olej kokosowych, kapka sliwkowego i jako przysłowiowa wisienka na torcie - kropel kilka maceratu z marchwi! I w jakim sklepie taka orgie składników odnajdziecie ;)?

Kapoor Kachli czyli o głowie w piasku słów kilka...

Zmobilizowana lektura blogów wszelakich i wizazowych wpisów, jakiś czas temu dołączyłam do zacnego grona wlosomaniaczek. Może niezbyt ortodoksyjnie ale ...przy moim lenistwie, slomianych zapałach, które zwykle w sobie rozniecam, włosowy reżim, jakiemu się poddałam mnie samą zachwyca :brzydal:. Od razu wyjaśnię, ze nie jestem posiadaczką przepięknej czupryny tylko zazwyczaj krzywo wystrzyżonej (poprawki własne;)) klapnietej/sterczacej/rozczochranej/ulizanej rozpaczliwej kupki nibywloskow. Przyznaje, ze popadnięcie w tryby wlosomaniactwa wyszło temu czemuś, co wyrasta z mojej głowy na zdrowie. Chaos pozostał ale przynajmniej jest to chaos pełen blichtru- błyszczący i taki jakiś no zdrowaśny;). Poza olejowaniem, odżywianiem, wcieraniem zaczęłam zgodnie z obowiązującym protokołem stosować indyjskie proszki, które cuda robią i są wręcz stworzone dla takich niedojd jako ja jestem. Otóż z proszku należy z pomocą wody wytworzyć pape, zaaplikować na głowę, odczekać, zmyć i napawać się widokiem przepięknej czupryny. Pożądanym jest aby podczas tych czynności zachować olimpijski spokój i nie usmarowac cudowna papą wszystkiego wokół. Ta sztuka raczej mi nie wyszła ale po wielu eksperymentach z pogranicza chemii i czarnej magii uzyskałam właściwa -chyba- tzn w moim odczuciu- konsystencje papy. Zapakowanie tego na włosy wcale nie było łatwe, o wcieraniu w skore głowy nawet nie chce wspominać. No ale... Gdy zakończyłam żmudny proces aplikacji okazało się, ze mam cała głowę w piasku. Widok, który ujrzałam w lustrze przysporzył mi wielu trosk, bo siedząc jak na szpilkach w oczekiwaniu na moment zmycia tego z głowy, cały czas kombinowałam czy wogole da się to zmyć, czy tez konieczne będzie ogolenie głowy na Kojaka. Moje obawy okazały się słuszne, bo zbilo się to na mojej szanownej osobie w coś na kształt betonu i wypłukanie tego było nadzwyczaj trudne. W końcu zmylam to za pomocą szamponu i rozmiekczylam odżywką, co pewnikiem jest niedopuszczalne, no ale taki life... Efekt? Ano ładnie mi włosy pachniały :). Nic więcej się nie wydarzyło... W sumie może to i dobrze ;)))). Powinnam stosować regularnie i wtedy pewnie efekt jakiś by był ale kurka wodna...boje się :)))))

Luks Pomada - moja wakacyjna miłość...


Wiecie co to jest Luks Pomada? Jeśli nie, to raz dwa to zmieńcie. Orgia smaków, namiętność do pomidora, bicie serca na widok śliwki!? Tak moi drodzy państwo! Tego wszystkiego doświadczyłam próbując produktów warszawskiej firmy. I żeby nie było- notka nie jest sponsorowana, słoiczki zakupiłam sama, za samodzielnie zarobioną kasę, nikt mi ich nie darował! A kupić je naprawdę warto! To nie są smaki obok których można przejść obojętnie! Ostry zielony pomidor uwodzi pikantna slodycza, śliwka suska - czysta poezja na talerzu- nieco dymna, nieco wytrawna... Zakochalam się ...czego i Wam życzę :love:

Co tam piszczy...?

O czym chciałabym pisać? Zagajam delikatnie, bo tak naprawdę nie wiem, czy jestem na tyle zadufana w sobie aby uznać, ze w mej głowie siedzi coś, czym warto dzielić się z innymi... W tej chwili siedzi niewiele... No nieważne.
... Chciałabym pisać o wszystkim, co pod palce wskoczy. O wyzwaniach intelektualnych, którym od czasu do czasu podlegam i o trywialnych sprawach, które angażują mnie bez reszty. O literaturze przez baaardzo duże L i o czytadle dorwanym w pociągu (ściemniam - nie jeżdzę pociągami) o sąsiadce z drugiego, nieustannie monitorującej parking i o eksperymentach, które wiecznie przeprowadzam maltretujac niemal każdą dziedzinę istnienia. O mojej szalonej pracy i kosmetykach, które kocham. O podróżach i nerwicy, która mnie systematycznie podgryza...

Ja czyli kto?

Ja czyli Obserwator.
Zaglądam do duszy, wypruwam flaki, grzebię w mózgu.
Piszę książkę.
Pluję jadem i wymiotuje emocjami.

Ja - Obserwator i Bywalec