piątek, 29 maja 2015

Blogowy ekshibicjonizm, czyli strach przed tym, co pod skórką!

Skończył się festiwal obietnic – Rodacy wybrali. Wybraliśmy właściwie, lub inaczej - niektórzy wybrali, a że nie wszyscy trafili w punkt, to inna sprawa. No ale jak to w grze. Zwycięzca zgarnął pulę. Ulicami przeszła krucjata różańcowa, nazywająca się też dla urozmaicenia pogotowiem różańcowym. I ok. Fajno. Kolorowo wracamy do rzeczywistości. Do kogo będzie należała przyszłość? Nie wiem. Za sprawą Anuli KLIK pojawiło się w blogosferze hasło ekshibicjonizmu – czyli - nie nie – nie świntuchy, nie obnażamy ciał – tylko duszyczki i flaczki – co kto tam ma. Ja mam flaczki. Jakoś tak mi się ten trend wpisuje w dzisiejszy kaleki felieton. I dlatego opowiem o sobie (zakładając z słusznym przestrachem że stracę połowę czytelników)…
Jestem kobietą rasy białej, wzrost średni (ale w tej sprawie zawsze kłamię i dodaje sobie dwa centymetry), wiek średni, intelekt średni. Generalnie średnia krajowa. Jestem filozofem mediewistą. Jestem żoną. Według obowiązującej nomenklatury żyję w związku niesakramentalnym, tzn. mój mąż jest moim mężem poślubionym z miłości, ale jedynie w obliczu prawa cywilnego, co wedle niektórych chorych jednostek czyni a’priori nasze małżeństwo siedliskiem rozpasania i sodomy. Związek uświęcony sakramentem zawarłam z zupełnie innym panem i zdecydowanie nie był to związek błogosławiony, tylko chybiony. Jestem matką. Nie jeżdżę na nartach. Nie jeżdżę też do Aspen. Jeżdżę w Tatry. Wykonuję ciężką i stresującą pracę, za którą pobieram wynagrodzenie. Czytam. Lubię sztukę. Mam liberalne poglądy. Jestem przeciwniczką kary śmierci. Znam fajnego dzieciaka z in vitro – no powaga – wygląda jak prawdziwy;). Na plecach mam kolorową jaszczurkę. Jestem agnostyczką. Za najwyższą wartość życia - poza życiem samym w sobie - uważam wolność. Jestem zagorzałą entuzjastką rozdziału państwa od wszelkich instytucji kultu religijnego. Czasem klnę. Nie jestem przeciwniczką aborcji, co nie oznacza, ze jestem jej zwolenniczką. Nie przeszkadzają mi związki partnerskie, bez względu na to pomiędzy jakimi płciami zachodzą. Nie interesuje mnie kto, jak i z kim śpi. Podziwiam odwagę Anny Grodzkiej …
Myślicie, że przyszłość należy do takich jak ja…? No właśnie…
Przemarsz krucjaty różańcowej nieco wytrącił mnie z torów… Zapytacie dlaczego ja, taki zwolennik wolności sarkam tu na przemarsz krucjaty różańcowej? Ano właśnie dlatego, że nazywa sama siebie krucjatą. Bo krucjata moi mili to inaczej wyprawa wojenna, czyli coś, co w swym założeniu ma wolność komuś i gdzieś ograniczyć… Ale co tam… ostrej jazdy bez trzymanki, na trzech kołach, bo czwarte gdzieś po drodze odleciało nauczyłam się już dawno. Nauczyłam się być twardą. Było… Dlatego czytając w necie łolabogi nad losem pierwszej damy, która dla dobra narodu (sic!) musiała zrezygnować z pracy zawodowej, aby trwać u boku męża i to trwać bez wynagrodzenia, nie umiem wspiąć się na wyżyny współczucia i zapłakać! Wprawdzie nie istnieje przepis prawny zabraniający naszej krajowej pierwszej damie kontynuowania pracy zawodowej, ale przecież można trochę pozmyślać, bo tworzenie etosu wydaje się być mocniejsze. Zwłaszcza że pierwsza dama ma prawo wycofać się z życia publicznego, jeśli tylko takie jej pragnienie! W tym kontekście opowieści o hipotetycznym poświęceniu, podobnie jak jakieś plugawe teksty o podludziach, którzy robią z siebie idiotów, pracując za jedynie sześć patyków, uważam za kpiny. Ze mnie. Nie doradzę nikomu - ale to absolutnie nikomu, jak być pierwszą, drugą czy nawet trzecią damą – poważnie ;) – nie zrobię tego, bo damą nie jestem – no bywam;) – ale na stałe raczej bliżej mi do wypłoszów z ambicjami pseudointelektualnymi. Ot, podobnie nie skuszę się na poradę, jak przeżyć za 14 tys. miesięcznie, mając jednocześnie opłacony wikt, opierunek, dach nad głową, media, kosmetyczkę, wizażystkę, ciuchy – no bo trza coś na grzbiet wciągnąć i - inne takie. Nie doradzę, bo kurka wodna nie wiem, jak się żyje za taką kasę. Nie doradzi też pan sypiający u mnie na klatce, któremu chętnie darowuje grosik, żeby wychylił kielicha, bo czasem kielich jest bardziej potrzebny w życiu niż solidny obiad – ale coś trzeba przeżyć, żeby to wiedzieć.
Mam wrażenie, że doszło do jakiegoś gigantycznego wynaturzenia, ewentualnie przewartościowania wszelkich wartości albo zwyczajnie - niektórzy pismacy robią, co w ich mocy, żeby obywatelom takim jak ja obrzydzić świat jak leci - z najwyższym urzędem włącznie… kurza noga!
Drodzy Państwo wybór na stanowisko Prezydenta to niewyobrażalny zaszczyt (poza oczywistością, że kandydowanie jest dobrowolne), podobnie niewyobrażalnym zaszczytem jest funkcja Pierwszej Damy! I koniec! TO ZASZCZYT! Ludzie kochani! Nie dopust boży! I żeby nie było – piszę to świadomie, nie jako zahukana kura domowa tylko jako feministka - może nie tyle wojująca co raczej gorejąca, ale jednak!
W kwestii formalnej – też uważam, że wynagrodzenie głowy państwa w porównaniu do zarobków prezesów spół, spółek i spółeczek jest fraszką, igraszką itd… Ale ale moi mili. Prezydent RP! Powtórzę - to zaszczyt! A splendor z pełnienia tak godnego urzędu spływa – jakby nie patrzeć - na rodzinę – zwłaszcza małżonka, dziatwę... Tak widzi to mój – mimo wszystko - patriotyczny rozumek! Utożsamianie funkcji reprezentanta Narodu z li i jedynie nieludzkim poświęceniem onego i owego onego towarzysza życia, jakoś do mnie nie trafia. Nie bądźmy komediowo żałośni i nie mówmy o „kładzeniu kariery zawodowej na ołtarzu Ojczyzny”, bo to cholerne nadużycie. Na boginię! Toż nie sądzę żeby – po pierwsze jakakolwiek pierwsza dama czy pierwszy mąż po zakończeniu prezydentury współtowarzysza życia mieliby kłopot ze zdobyciem kasy na papu, a po drugie – do jasnej cholery, jak już ktoś ma tak cierpieć, to przecież zawsze można się rozwieść… jeszcze… Mam grubiej? Proszę bardzo! Ja wnuczka powstańców, żołnierzy, więźniów obozów koncentracyjnych, ofiar Katynia i Wołynia – mówię Nie! Nie kupuje tego!

czwartek, 28 maja 2015

Strach przed sztuką czyli dziś jest brudno

...Jest ciemno. Jest brudno. Krwawe szczątki leżą w kącie, a nad nimi unosi się stado spasionych much. Śmierć przechadza się korytarzem. Jest brudno. Brudno. Brudno. Brudno…
…Takie mniej więcej myśli i odczucia towarzyszą moim przeżyciom zawsze, gdy oglądam dzieła jednego z najwybitniejszych polskich artystów. Współczesnych. Niezatapialnych. Wielkich. Te prymitywne doznania to niewątpliwie kolejny dowód mojego braku wyrobienia, smaku i amatorszczyzny odbiorczej… bo chyba można być odbiorcą amatorem? Nieważne. Nawet jeśli nie jest to możliwe, bądź jest możliwe lecz zakazane czy obrazoburcze to ja owym amatorem, ba pierwotniakiem odbiorczym jestem. Dziś kochani kulturalny czwartek z postacią wielowymiarową i wybitną, której nie lubię… bardzo nie lubię. Zdzisław Beksiński. Malarz, rzeźbiarz, fotograf, rysownik. Artysta, który poprzez swoje prace rozgrzebuje najbardziej mroczne zakamarki mojej duszyczki i budzi paskudne instynkta. Widać czai się we mnie - ujarzmione i głęboko śpiące, ale jednak absolutne - zło. Ewentualnie tchórz śmierdzący...hmm... Kwestia interpretacyjna! Zawsze, gdy z niejasnym drżeniem w sercu przyglądam się pracom Beksińskiego, mam nadzwyczaj realistyczne wrażenie czyjegoś oddechu na karku. Prawdopodobnie stałam się modelowym produktem manipulacji twórczej artysty… tak ma właśnie być…
Bezwzlędna dłoń nadchodzącej ostateczności, którą Beksiński tak ochoczo posługiwał się w swojej twórczości zacisnęła się na jego gardle w zimowy dzień 2005 roku. Został zamordowany we własnym mieszkaniu tuż przed 76 urodzinami.

A teraz patrzymy… tzn. Wy patrzycie, ja nie - ja mam dreszcze… obcowanie z tego rodzaju sztuką rozwala mnie emocjonalnie i pozostawia bezbronną i odartą ze wszystkiego.







środa, 27 maja 2015

Ab ovo… czyli o tym jak jajko okazało się być… czymś zupełnie innym…

Nie wiem moi Państwo, naprawdę nie wiem. Wyjaśnijcie mi fenomen jajeczek Eos, bo absolutnie nie rozumiem skąd ten zachwyt rozgorączkowanych użytkowniczek. Ja wiem, że ab ovo itd… ale nie popadajmy w histerię…
Malkontentka, jak to ona, zakupiła jajeczko, no bo skoro wszyscy mają, to ona miałaby nie mieć? Ona miałaby nie upiększyć swoich rybich ust? … Już nawet nie wiem co powiedzieć, ta kobieta jest przerażająca… Mistrzyni - ulega wszelkim możliwym pędom bez zastanowienia i refleksji. Pachnie mi to zwyczajne odmóżdżeniem, którego nabywa zobaczywszy kolejny zbędny gadżet, pchany w jej łapy przy użyciu sprytnych sztuczek z pogranicza marketingu, socjotechniki i czarnej magii.
Cóż ona o tym balsamiku nie przeczytała – jakież to cudowne właściwości pielęgnacyjne ma on posiadać, ach, ech, och… Nie wiem... doprawdy. To jest zwykły balsam i to dość średniej jakości! Twardy jakiś, niemiły w użyciu… Nie… Malkontentka ma w swojej kolekcji sporo różnego typu produktów do ust. Jajeczko Eos jest jednym z najsłabszych! Nawet Balmi wydaje się być o niebo lepsze, a jeśli porównacie je z angielskim Nougatem… ma się tak do niego jak balia z tarą do pralki automatycznej, jak przeŚWIT do ŚWITu jak KOT do KOTerii … dobra, rower do land rovera etc. Otwórzmy oczy! Może i ładnie wygląda, może i ładnie pachnie, może i rzeczywiście ma mega naturalny skład, może fakt, że namiętnie smarują nim swoje silikonowe usta celebryci i inne stwory jest jakąś wartością dodaną… ale jest zupełnie nijaki. Ani nie nawilża ani nie pielęgnuje w jakiś magiczny sposób. Żadnego przełomu… Wiecie co to jest siła sugestii? To jest to, na czym bazują różne cwane instytucje, których zasadniczym celem jest opróżnienie naszej kieszeni… Jajeczko Eos jest ponoć jedyne w swoim rodzaju… ma sprawiać że się uśmiechniemy… - to cytat z reklamy (litości!!!, do jajka mam się szczerzyć, z wanną gadać i co jeszcze...) - bez żartów kochani. To zupełny średniak! Nie kupuję takiej polityki, która zmierza do wciskania mi rzekomo złotego jajka, gdy tak naprawdę jest plastikowe! A w ogóle – żeby nie było gadania – okłamują nas! Jajko wygląda zupełnie inaczej! HA! To jest… powiem odważnie – i bez ogródek… to moi Państwo – jest piłeczka! I do tego jakaś niewydarzona, bo spłaszczona! A w ogóle to jestem wściekła:).

 



wtorek, 26 maja 2015

O ataku pająków na cellulitowe uda czyli o tym, jak to z bańką chińską było…

Dziś będzie krótki post. Ostatnimi czasy generalnie piszę krótkie posty. Ostatnimi czasy, z uwagi na postępującą degrengoladę umysłową, nie jestem w stanie wyartykułować więcej niż jedenastu słów, które stanowiłyby sensowną całość więc z pisaniem jest totalny kanał. Ostatnimi czasy czuję się jakbym zaryła nosem w glebę na pustyni i nie miała sił czołgać się do oazy. Do tego starzeję się chyba w przyspieszonym tempie, bo cosik gorzej widzę i co rano chwila dobra mija zanim złapię ostrość… eeee. Dobra pojęczałam, a teraz - póki jeszcze cokolwiek oczy działają - dla uciechy serc opowiem Wam o Malkontentce, która postanowiła zwalczyć cellulit bujnie pokrywający jej tłuściutkie udka. Dobra – zasadniczo gorzką prawdę już ujawniłam – Malkontentka ma cellulit. Ba! Ona ma taki cellulit, że wszystkie inne cellulity mogą bić mu pokłony i nazywać go swoim mistrzem. Poza tym co tu kryć – miast zmienić dietę i ruszyć tłuste dupsko z fotela smarowała się kremami - cud, kremami - błyskawiczne wyszczuplenie, kremami - skóra jędrna i wolna od niedoskonałości itd. Oczywiście te specyfiki niczego w stanie wcześniej wzmiankowanych ud nie zmieniły poza tym, że znakomicie drenowały kieszeń… Zrażona do kosmetyków, nasza ulubiona bohaterka postanowiła zatem sięgnąć po środki bardziej drastyczne. Nie stać jej na lipossanie;) a dodatkowo jest osobą bardzo lękliwą i obawia się chirurgów, igieł, śmiercionośnych powikłań po operacji, zatorów etc. W związku z powyższym postawiła na metodę pozornie mniej inwazyjną i co ważne - możliwą do samodzielnego wykonania w zaciszu domowego ogniska, przy pomocy sił własnych, ewentualnie z niewielkim wsparciem zaprzyjaźnionej osoby trzeciej. Bańka chińska… W sumie powinnam pozostawić to bez komentarza i na tym zakończyć post, no ale blogowi przyświeca nieco inna idea niż spuszczanie nad sprawami kontrowersyjnymi zasłony milczenia…

Bańkę chińską a nawet ich komplet Malkontentka kupiła w którymś ze sklepów internetowych za jakąś niezbyt okrutną sumę… Bańki swym wykonaniem nie powalają – ot dość paskudne niebieskie gumowe stożki, śmierdzące niemożebnie parchem. Co do działania…. No tu to jest już co opowiadać…
Malkontentka do pierwszej akcji przystąpiła z wielkim przejęciem i namaszczeniem. Kuląc się przed oczami współlokatorów pogalopowała w majtasach i z bańkami pod pachą do pokoju, by tam w pozycji półleżącej i przy okrutnym oświetleniu sączącym się przez okno rozpocząć uroczyste pożegnanie cellulitu… przynajmniej tak wówczas myślała. Wysmarowała się olejkiem do masażu, który nomen omen znalazł się w którymś z boxów i przystąpiła do działania… Cóż zassać bańkę na schabisku nie jest trudno, ale już ją pociągnąć i wykonywać staranny kolisty masaż – to już przekroczyło malkontenckie możliwości. W związku z powyższym do pomocy został wezwany małżonek, który ze zdumieniem - o ile nie przerażeniem - na obliczu oglądnął niebieskie stożki. Pouczony - raźno przystąpił do masażu. O bogowie! Przeciągły krzyk niewiarygodnej boleść rozdarł powietrze. Malkontentka wyła jak zranione zwierzę, jednocześnie nakazując przestraszonemu małżonkowi kontynuowanie tortury. O sąsiadach starajmy się nie rozmyślać… Zabieg boli jak jasna cholera. Uczucie zasysania przy jednoczesnym szarpaniu tłuszczu na wszystkie strony generalnie jest no… niewypowiadalne. Nie jest to może tożsame z którąś ze średniowiecznych tortur, jakim poddawano różnych nieszczęśników ciesząc tym samym oczy zebranej gawiedzi, ale idzie w podobnym kierunku. No ale nikt nie mówił, że będzie lekko… tym bardziej, że rzeczywiście już po pierwszym użyciu bańki uda stały się jakby fajniejsze. Malkontentka postanowiła więc kontynuować zabiegi regularnie, tyle ze z nieco mniejszym stopniem zassania ;). No i szło… Do czasu… Po czwartym bądź piątym seansie Malkontentka z uwagą przeglądnęła się swoim nogom. Wyglądały inaczej. Obco. Starała się sobie przypomnieć, gdzie już widziała takie nogi… I nagle olśnienie! Tak wyglądają kończyny ofiar ciężkiego pobicia przy użyciu – powiedzmy – metalowej pałki… Malkontenckie uda były sine, upstrzone gdzieniegdzie fioletowo-zielonymi wykwitami… Małżonek w panice odmówił dalszej współpracy, a Malkontentka zakupiła maść przyspieszającą wchłanianie wybroczyn. Po doprowadzeniu nóg do pierwotnego kolorytu i poddaniu ich wnikliwej analizie dostrzeżono następujące zmiany - na lewym udzie pojawiło się dziwne wybrzuszenie, które nadzwyczaj powoli się wchłania, dodatkowo zlokalizowano sporą kolonię tzw. pajączków. Cellulit trwa i ma się dobrze… Pozdrawiamy zatem nasz cellulit i wyznajemy mu miłość! Już nigdy moja najmilsza skórko pomarańczowa ci tego nie zrobię …

PS. Post jest długi..

poniedziałek, 25 maja 2015

O intrydze bez intrygi z mistykiem w tle czyli słów kilka o powieści Eugenidesa


Jeffrey Eugenides. Intryga małżeńska. Powieść z frapującą okładką, bogatą publicystyką okołoliteracką i szerokim wachlarzem opinii… Doprawdy nie wiem, co mam Wam o tej książce powiedzieć… Ostatnio generalnie mam kłopot z błyskotliwym sklejaniem swoich myśli w spójną -pozornie lekką i pełną humoru całość. Jestem bodajże klasycznym przykładem zmęczenia materiału, kryzysu ogólnoustrojowego, prostowania kory mózgowej bądź po chłopsku – urlopu do jasnej Anielki potrzebuję i to now, bo oszaleję. Wracając do zasadniczego wątku. Intryga małżeńska to książka do której przystąpiłam z entuzjazmem, który stopniowo przygasał, przygasał, aż niemal zgasł… przy czym słówko „niemal” jest tu kluczowe, bo jednak kilka elementów ten wątły płomyk ocaliło.
Mniej więcej do 191 strony nudziłam się niemożebnie, później z lekka zaintrygował mnie kliniczny opis poszczególnych stadiów depresji jednego z bohaterów i z pewnym mozołem, ale jednak, dopłynęłam do końca. Książka ponoć jest kultowa i ponoć czadowa. E tam. Może wybitnym koneserem literatury to ja nie jestem, ale uznanie tej opowieści za pretendującą do miana wybitnego dzieła przełomu uważam za nadużycie. Książka jest niezła, przemyślana taka… solidna...i tyle. Za jej sprawą nic się w czytelniku nie dzieje… Światopoglądy nie pękają, mury nadal twardo stoją, słońce świeci, nikt nie biegnie z rewolucyjnym zapałem obalać barykady… ot, lektura na dobranoc - chociaż niewątpliwie ma swoje smaczki. Tak naprawdę w całej powieści powalił mnie na kolana jeden fakt – nawiązania do bliskiego mojemu sercu mistyka średniowiecznego - Mistrza Eckharta – szacun – to chyba wydarzenie bez precedensu. Aż trudno mi uwierzyć, że coś takiego miało miejsce w literaturze współczesnej - co tu kryć popularnej… To bez dwóch zdań wartość dodana… podobnie jak wszelkie rozważania z pogranicza religioznawstwa, filozofii i socjologii - rzeczywiście sprawa niebanalna. Eugenides bardzo frapująco przedstawił karkołomne zawiłości i struktury stosunków międzyludzkich. Niewątpliwie są to ogromne plusy tej książki, która… no właśnie… która mimo tych fajerwerków nie powala. Czegoś moi mili tu brak… Jakiejś iskry, błysku który by te ukryte miedzy słowami fajerwerki odpalił. Nie mówię Intrydze małżeńskiej – nie. Wprawdzie już raczej do tej lektury nie wrócę... hmm... - z pewnością nie wrócę (przynajmniej nie dobrowolnie) - ale zachęcam – przeczytajcie, może odnajdziecie w niej coś, coś czego ja nie dostrzegłam – bo pod tym względem wydaje się być zasobna….

piątek, 22 maja 2015

O kocie, który zrozumiał atak neurastenii i mrokach umysłu czyli Demon Day odsłona druga

- To atak neurastenii - wytłumaczyłem kotu - zalęgła się we mnie, będzie się rozwijała i w końcu mnie pożre. Ale na razie jeszcze można wytrzymać.
Demon Day…
Skrada się kocim krokiem i napada na swoją ofiarę – nagle, niepostrzeżenie. Wysysa siły, miękkim ruchem łapki przydusza gardło, wpija się pazurami w umysł…
Piątek, piątunio. Dlaczego moje demony zawsze przychodzą w błogosławiony piąteczek…
Tak, tak, proszę sobie wyobrazić, że w zasadzie niechętnie zbliżam się z ludźmi, takim już jestem dziwakiem, że bliższy kontakt z człowiekiem nawiązuję opornie, jestem nieufny, podejrzliwy.
Franka spojrzała na mnie rano krzywym okiem ze swojego miejsca na półce…Dlaczego szef powiedział do mnie dzień dobry, a nie cześć… Co oznacza zapach bzu w zamkniętym pokoju… Czy stłuczona filiżanka to może znak nadejścia niewypowiedzianego… Cóż to huknęło za ścianą, skoro nic się tam nie wydarzyło…
Piątek.
Dziś nie będzie posta. Dziś nie będzie felietonu. Prywatna maszynka do mielenia prywatnego mózgu ryczy na wielkich obrotach.
O, nie, mój filozofie, nie zgodzę się z tobą – tchórzostwo nie jest jedną z najstraszliwszych ułomności, ono jest ułomnością najstraszliwszą!
Umysł kreuje własną wizję rzeczywistości. W tym świecie każdy detal ma znaczenie, a każdy dźwięk jest znakiem. Strach i ciekawość mieszają się ze sobą. Nadchodzą pytania, natarczywe myśli domagają się rozstrzygnięcia w sprawach ostatecznych. Apokaliptyczne wizje podpływają falami… bo to Demon Day. Święto mrocznej strony umysłu.
Aktywność twórcza w zaniku, wena spierdzieliła.
Na skutek klęsk i nieszczęść, które na mnie spadły, zostałam wiedźmą
I muszę jakoś z tym żyć.
Ale...
- Przepraszam - wymamrotał nagle - dlaczego ja właściwie płaczę, skoro mam wino?

A wy kochani… miewacie swoje demony? Jak je przepędzacie? Czy irracjonalność chwili nie przesłania Wam niekiedy zdrowego osądu zaśmiewającego się do rozpuku za Waszymi myślami?









czwartek, 21 maja 2015

O dziwnym dziecku i niekończącej się miłości czyli nostalgiczny czwartek z kulturą

Byłam dziwnym dzieckiem. Takim jakby z lekka atypowym - żeby nie powiedzieć mocniej... Miast hasać wesoło z rówieśnikami, wybijać szyby w oknach, zrzucać staruszki ze schodów i popalać za garażem podkradane rodzicom papierosy, siedziałam w ciemnym pokoju i słuchając muzyki uciekałam w świat rojeń i mrocznych fantazji. Pisałam wierszydła przepojone gorzkim egzystencjalizmem – odczuwając w zaawansowanym wieku lat dziesięciu potężny Weltschmerz. Resztę wolnego czasu poświęcałam czytaniu. Czytałam książki absolutnie niededykowane młodocianej jednostce (co chyba cudnie wypaczyło mi obraz rzeczywistości, czyniąc w mym smarkatym mózgu potężne fiki-miki). Zawsze chłonęłam literaturę zwinięta na oparciu rozkładanego fotela, który nocą służył mi za miejsce do spania… doprawdy nie wiem, jak to się stało, że nie wyhodowałam sobie garbu. Mojej lekturze niezmiennie towarzyszyła kolorowa, ukochana papuga. Papug właściwie. Filon. Był sprytny – stawał na brzegu książki i przewracał kartki, znacząc je silnym dziobem.
Byłam dziwnym dzieckiem. Zapowiadałam się obiecująco ale na zapowiedziach się skończyło. Wyrosłam na przeciętnego dorosłego, z ponadprzeciętną nerwicą… Tyle zagajki... Ta senna opowieść miała oczywiście za zadanie uśpić Waszą czujność… bo ha… uwaga - teraz walę między oczy! Dziś nasz znienawidzony czwartek – czyli nudny, długi i jałowy post o kulturze. Ale spoko - dziś będzie lżej, krócej i cieplej jakoś, bo muzycznie i wspomnieniowo…
Wróciłam do czasów prehistorycznych czyli dziecięctwa …albowiem dokładnie pamiętam moment, w którym narodziła się moja wielka i nieprzemijająca miłość. Otóż miałam wtedy 10 lat i usłyszałam to:



I przepadłam … Mina mojego taty, gdy z podrapanymi kolanami, poprawiając poluzowane kucyki pojawiłam się przed nim prosząc żeby mi zdobył nagrania grupy The Doors – bezcenna. A przypominam, że były to czasy utrudnionego dostępu do jakichkolwiek płyt, kaset etc. …Nie było internetu ani empików:). Ocet był… Ale wiecie… Tata zdobył. Za kilka dni przyniósł mi - przegraną na kasetę magnetofonową – płytę The Doors - to była Strange Days. Pamiętam jak z dziwną miną pytał mnie – smarkulę przytulającą jednookiego misia - czy naprawdę mi się to podoba… Podobało i tak już zostało. Pewnie znacie Doorsów świetnie - któż bowiem nie słyszał Like My Fire, Unknown Soldier czy The End. Ja kocham też nieco mniej popularne kawałki… No ale na boginie… toż nie będę Wam opowiadać o muzyce – muzyka jest do słuchania a nie do gadania… Zatem:




Boski Jim, jeden z otwierających Klub 27…… będąc w Paryżu nie potrafiłam sobie odmówić pielgrzymki na Pere Lachaise…

środa, 20 maja 2015

O naturalnym botoksie i smutku zerwanej opuncji


Dużą i grubą uczynił mnie Bóg, białą i różaną uczynię się sama – to zapewne powtarzała sobie Malkontentka wpatrując się pilnie w reklamę naturalnego botoksu, jak kusicielsko nazywany jest olej z opuncji figowej. Malkontentka wprawdzie opuncji figowej na oczy nie widziała, ale to absolutnie nie przeszkodziło jej rozsmakować się w obietnicach, jakie siała reklama… Pogromca zmarszczek - powtarzała bezwiednie z pasją przeszukując ofertę kolejnego sklepu internetowego. Figa. Opuncja nawet. Nie ma. Wykupili. Wszyscy będą piękni i gładcy, tylko nie ja - zmartwiła się Malkontentka ogarnięta paniką. Nawet z lekka zieleniała z zazdrości in spe… Rozpaczliwe serfowanie po sieci nic nie dało… Olej z opuncji. Figowej. Przepadł, zapadł się pod ziemię… Towar niedostępny – jęknęła Malkontentka w duchu z goryczą przełykając smutny fakt i w wyobraźni żegnając wizję cudownie odmłodzonego oblicza.

Biega, krzyczy pan Hilary:
"Gdzie są moje okulary?"
Szuka w spodniach i w surducie,
W prawym bucie, w lewym bucie.
Wszystko w szafach poprzewracał,
Maca szlafrok, palto maca.
"Skandal! - krzyczy - nie do wiary!
Ktoś mi ukradł okulary!"
Pod kanapą, na kanapie,
Wszędzie szuka, parska, sapie!
Szuka w piecu i w kominie,
W mysiej dziurze i w pianinie.
Już podłogę chce odrywać,
Już policję zaczął wzywać.
Nagle zerknął do lusterka...
Nie chce wierzyć... Znowu zerka.
Znalazł! Są! Okazało się,
Że je ma na własnym nosie.

Znacie to przecież. Ten zacny wiersz już chyba w przedszkolu stanowi bazę edukacyjną, chociaż cholera wie - w dzisiejszych czasach może to lektura dla liceum? Nieważne. Ponoć ze szczęściem jest tak jak z tymi zagubionymi okularami… ale cóż, muszę Was uświadomić, że nie tylko ze szczęściem – z olejem z opuncji figowej jest dokładnie tak samo. Malkontentka zupełnym przypadkiem odkryła olej w mydlarni św. Franciszka, rzut beretem od swojego domu… po męczących poszukiwaniach…no cóż był może nie tyle na nosie, co pod nim (bez skojarzeń proszę).
Gdy już magiczna buteleczka – maleństwo z pipetką za dość wybujałą kasę – znalazła się w jej posiadaniu rozpoczęła testowanie. Olej jak olej – gdyby do buteleczki ktoś wlał rzepakowego (tak tak – i takie myśli zalegają się w malkontenckiej głowie) to pewnie też by nie zauważyła, a kto wie, może nastąpiłby efekt placebo. Olej pomimo ulokowanych w nim podejrzeń okazał się chyba jednak być drogocennym oryginałem. Zatem – głęboki oddech. LUDZIEEEE! To działa! Po pierwsze – żadnych krostek, syfków i innych niespodzianek na twarzy. Po drugie – skóra po miesiącu użytkowania jest promienna – i jest to fakt potwierdzony opiniami innych dwunożnych! Napięta, młodsza, śliczna! To jest naprawdę znakomity kosmetyk – do tego wydajny. Ta cholerna miniatura starczy co najmniej na trzy miesiące! Malkontentka złożyła już ślubowanie, że żadnych innych preparatów nie będzie kupowała, tylko oszczędzi na kolejny mini-pojemniczek, chociażby był tak mały, ze trzeba go będzie oglądać pod mikroskopem. Z całego serca i w pełni świadomie polecam olej z opuncji figowej, jakkolwiek ona nie wygląda albowiem działa! I Malkontentka jest na dobrej drodze, aby uczynić się różaną… dobra pojechałam za daleko.

Jeszcze aspekt edukacyjny – do wyprodukowania 1 litra potrzeba około miliona pestek z 460 kg świeżych owoców z opuncji… Sprawa zatem jest poważna. Kurde, jakiś smutek poczułam. Żal mi się tej opuncji zrobiło… no nie wiem, nie wiem…;)

wtorek, 19 maja 2015

Na wojnę z Organic Curl System czyli Olaplex w natarciu

Pół roku temu Malkontentka była inną kobietą… nie żeby miłą czy coś, ale inną. Los nie obdarzył jej wprawdzie wstrząsającą urodą, niemniej jednak wszelkie braki starała się sprytnie tuszować, aby nie ranić obywateli swoim widokiem. Stan taki utrzymywał się latami, a Malkontentka trwała w nim w umiarkowanej – niemniej jednak - szczęśliwości… Do czasu… kurka wodna do tej przeklętej chwili, w której postanowiła trwale poprawić swój wizerunek i strzeliła swoim włosom pocałunek śmierci… nieomal. Nieomal, bo jednak okazały się na tyle lojalne, że zostały… Historię zabiegu Organic Curl System i wszelkich pierepałek związanych z tymi - tfu - amerykańskimi falami znacie i zapewne nie macie chęci czytać o tej masakrze ponownie. Tak czy owak – stan i stopień zniszczenia włosów – pomimo intensywnej pielęgnacji i potężnych nakładów finansowych w nią ulokowanych – był drastyczny! Ale… nawet taki niewierny Tomasz jak Malkontentka dostanie w końcu swój cud… Światełko w tunelu zaświeciło za sprawą pewnej utalentowanej fryzjerki, która po godzinach urzędowania pełni funkcje malkontenckiej przyjaciółki. Chyba tylko z tego ostatniego powodu wstrzymała się od komentarzy na temat włosowej przygody naszej bohaterki i zakasawszy rękawy wzięła się za ratowanie tego, co jeszcze uratować można było … No dobra – ze dwa razy puknęła się palcem wymownie w czoło… ale to naprawdę wszystko…
Do regeneracji malkontenckiego upierzenia wytoczono mocno ciężkie działo, bo broń lekka nie dawała rady potworowi… OLAPLEX – czyli system pielęgnacji włosów, który za sprawą całkowicie magicznych procesów doprowadzić ma włosy do stanu: 
  • zdrowego 
  • miękkiego 
  • błyszczącego. 
Cała przemiana włosa zdewastowanego w olśniewający dzieje się przy pomocy szalenie tajemnego patentu - nie wiem jaka kara groziła delikwentowi, który go zdradzi ale zapewne sroga… A tak na marginesie. Wiecie, że w historii gospodarki mnożą się przykłady pilnie strzeżonych receptur, za których ujawnienie zazwyczaj spotykała chlapiącego ozorem przerażająca kara…
Kara śmierci poprzedzona wymyślnymi torturami i pohańbienie całego rodu czekało w Chinach na tego, kto odważyłby się ujawnić arkana produkcji jedwabiu i porcelany. Podobnie drastyczne zabiegi stosowali starożytni Grecy - szczególnie w przypadku wyjawienia sekretnych technologii obróbki i stopu złota. Prawo to, przez rodaków Sokratesa było bardzo sumiennie egzekwowane. Jeszcze większą przezornością, jeśli nie wyrafinowaniem, wykazali się starożytni Rzymianie. Kara dotykała nie tylko winnego ale również podlegał jej… potencjalny winowajca. Przykładowo – po upadku cesarstwa sztuka wytopu szkła przetrwała jedynie w Wenecji i stała się pilnie strzeżonym sekretem, dostępnym jedynie wąskiej grupie najzdolniejszych i uznanych za godnych zaufania. Nadużycie tego zaufania mogło słono kosztować…Wyrok śmierci otrzymywał zarówno rzemieślnik, który technologię ujawnił, jak i ten, który ośmielił się wyjechać z Wenecji nie mając nawet zamiaru puścić przysłowiowej „pary z ust”… Znany jest złowieszczy przykład niejakiego Georgio Balerino – czeladnika, który poznawszy tajemnicę produkcji luster znaną jedynie elitarnej grupie mistrzów weneckich - uciekł z wytwórni w Murano do Niemiec. Nie zdążył jednak zrobić użytku ze swojej wiedzy - został błyskawicznie pojmany i zabity.
Dobra – być może to samo czeka tego, który zdradzi arkana działania systemu Olaplex. I w sumie na miejscu twórcy patentu też bym takiemu zdrajcy porządnego kopniaka w tylną część ciała wymierzyła (w dupę znaczy się, absolutnie nie w nerki, w nerki bić nie wolno), bo mili Państwo to działa! A skoro działa może stać się i z pewnością stanie czymś w rodzaju kury znoszącej świeżutkie banknoty….

Olaplex został zapodany na malkontenckie włosy wraz z czymś co zmieniło ich biegunkową barwę w głęboki brąz. Zakładamy, że była to… farba. Z informacji, które chłonęła Malkontentka trzymając głowę w myjce (?) cudowny preparat można dodawać do farb, keratyny, płynów do trwałej aby miast efektu stogu siana uzyskać zdrowe i piękne włosy. Można też stosować go jako samodzielny zabieg pielęgnacyjny. I warto moi mili! Po zabiegu włosy Malkontentki przypominają wreszcie prawdziwe włosy a nie szczecinę radzieckiej lalki celuloidowej.
Wprawdzie entuzjazmu naszej bohaterki nie podzielała w pełni twórczyni tej cudownej przemiany, niemniej jednak i ona skłania się do opinii, że ponowne zastosowanie produktu – tym razem jako samodzielnej bajki – powinno zniwelować problem raz na zawsze!
Powtórzmy zatem! 
  • Mamy kasę – kupujemy sobie pierdoły, rozdajemy biednym, odpalamy banknotami papieroska – no co kto tam lubi i na co fantazja pozwala - ale NIE inwestujemy w Organic Curl System! Tym bardziej, ze firma, która ten bajer sprzedaje jest mega niewiarygodna – w przypadku niezadowolenia klienta blokuje go we wszelkich możliwych portalach społecznościowych miast udzielić porady. Ale jak banda przypadkowych jednostek skupionych w tyglu celem zbicia kasy na naiwniakach może udzielić kompetentnej pomocy… ano nie może. 
  • Mamy kasę i zniszczone włosy śmiało zapodajemy sobie na czuprynę OLAPLEX z tym, że jeśli nie jesteśmy zbyt pewni swoich umiejętności fryzjerskich – oddajmy swoją głowę w łapy fachowca. 
I tak na zakończenie tego długiego i nudnego wpisu. Po raz kolejny, niczym mantrę powtórzę:
Lepsze jest wrogiem dobrego …Lepsze jest…etc.



poniedziałek, 18 maja 2015

O gniotach i dzidzi piernik, czyli krytyczna jazda bez trzymanki

Po pobieżnym przejrzeniu kilku ostatnich poniedziałkowych wpisów stwierdzam z niejakim przestrachem, że ostatnimi czasy oferowałam Wam książki głównie z gatunku tych, które ściągają czytelnika na samo dno piekieł… Ba – mało tego – byłam odrażająco zachwycona… Nie… Tu zdecydowanie potrzeba zmiany:). W związku z powyższym dziś COŚ lekkiego – chociaż niekoniecznie przyjemnego - i co najlepsze – COŚ, po czym sobie kochani pojedziemy jak po łysej kobyle, podle, złośliwie i w nadmiarze - skolko ugodno… Mniam!
Ale, ale…cofnijmy się w czasie... Początek całej tej historii miał bowiem miejsce kilkanaście lat temu (o żesz). To wówczas na mojej drodze stanęła odrobinę zakompleksiona, ale też poważnie ekscentryczna singielka – roztrzepana i po uszy zanurzona w gwałtownym pędzie życia… No co ja tu będę się krygować – Bridget Jones! Nie śmiać się :)! Z lekka przerysowany ale jakże diablo prawdziwy model współczesnej kobiety… W perypetiach komicznej Angielki zanurzałam się smacznymi wieczorami, wybuchając co chwila gromkim śmiechem. Dziennik Bridget Jones to było dotknięcie geniuszu. Kolejny tom W pogoni za rozumem generalnie nie ustępował pierwszemu - momentami sięgał na wyżyny satyry i to mocnej próby. Czytałam z zachwytem, pewnie również dlatego, że w tamtym okresie - co tu kryć - wiodłam życie niemal identyczne jak bohaterka książki… Było...
Jakaż więc ogarnęła mnie radość, gdy dowiedziałam się o planach reaktywacji Bridget. Na świeżo wydaną książkę rzucałam się z entuzjazmem – znów przecież miałam stać się Bridget… Rzuciłam się zatem z tym entuzjazmem... No i byłoby na tyle.
O bogowie! Jakim straszliwym gniotem jest Bridget Jones. Szalejąc za facetem…. Już przez litość nie będę się rozwodzić nad faktem, że zasadniczo kobieta szalejąca za facetem w nazbyt ekshibicjonistycznym wydaniu jest żałosna sama w sobie, to dodatkowo 50 - letnia Bridget o rozumku pantofelka i mentalności dzidzi piernik nie jest zabawna, zdecydowanie… jest jedynie irytująca, wkurzająca (żeby mocniej nie powiedzieć) wręcz przerażająca. Podstarzała klaunessa z pretensjami – tyle zostało z pełnej uroku komicznej Bridget… W trakcie lektury z nieznanych przyczyn cały czas majaczyła mi przed którymś ze zwojów księżna Alby – nie żebym coś do szacownej Jejmości miała – bogini uchowaj – podziwiam ją za rozmach, wybujałą ekscentryczność i cudowne zlewanie wszystkiego co zlać można – ale księżna Alby jest, a raczej była tylko jedna – prawdziwa i absolutnie niepodrabialna;)
Książkę doczytałam – bo jakoś lubię kończyć to, co zaczynam - a nawet - cytując klasyka - nie jest ważne, jak zaczynam tylko jak kończę. A skończyłam z najwyższym niesmakiem i znudzeniem. Gniot ludzie kochani. Kupcie sobie zamiast tej książki jakąś dobrą czekoladę z orzechami czy coś równie nieprzyzwoicie zakazanego – przynajmniej zażyjecie chwili rozkoszy :).
Pamiętacie taki kawałek Republiki?
Ta piosenka jest pisana dla pieniędzy
Ta piosenka jest śpiewana dla pieniędzy
Ta piosenka jest nagrana dla pieniędzy
Ta piosenka jest wydana dla pieniędzy.

Otóż powyżej cytowany tekst Mamony jest znakomitą epikryzą ostatniej powieści pani Fielding. Ta książka była napisana dla pieniędzy, po łebkach, bez polotu – byle szybciej… Szkoda, bo tym samym legenda Bridget dostała potężnego kopa w zlifitngowany tyłek.

PS. Nie jestem Bridget…

sobota, 16 maja 2015

A, bo tacy wspaniali jesteście!

Dziś kochani sobota, ale wiadomo - to akurat jest mega truizm, bo chyba tylko zbyt intensywny piątkowy wieczór może zwolnić obywatela z dostrzeżenia tej skromnej szczęśliwości! Tak, wolna sobota czyli sprawa o głębokim znaczeniu historycznym. Pewnie niektórzy z Was nie pamiętają, ale w naszych dziejach funkcjonował przerażający czasookres, w którym sobota była dniem pracującym! Dla wszystkich. Nie tylko dla wybrańców...!!!! Tak, tak. To nie żart. Wolne soboty zawdzięczamy porozumieniom gdańskim, ale to kolejny truizm. 
Kochani. Zagajam i zagajam, bo nie wiem jak to ładnie ubrać w słowa... Dziś dla uczczenia soboty posta zwyczajowo nie będzie. Dziś dla uczczenia Was będą podziękowania! Podziękowania za te wszystkie wspaniałe komentarze pod moim emocjonalnym wczorajszym wpisem. Dziękuję. Kurcze - czytam wszystko, co piszecie i serce mi się raduje, że poznałam tylu fajnych, zaangażowanych w życie ludzi. Dziękuje!!!!
Razem z Franka życzymy Wam słonecznego weekendu i ... w ogóle dobra Wam życzymy!

piątek, 15 maja 2015

O zmielonych umysłach i miłości bliźniego swego, czyli nie zaglądaj mi do kosza z bielizną


Włączając ostatnio dość często podręczną maszynkę do mielenia mózgu, przez część społeczeństwa zwaną telewizorem, ze strachem oglądam różnych osobników chętnych do przejęcia/utrzymania władzy w naszym pięknym kraju i z nie mniejszym strachem przysłuchuję się ich obietnicom… Jako że posiadam (jeszcze) prawo do głosu domniemywam ;), że między innymi ja jestem adresatem tych obietnic. Panowie kokietują i uwodzą wyborcę jak tylko mogą, potrafią i ile sił i krzepy w ciałach …ich sztabów wyborczych… Perspektywy są zróżnicowane… Będę miała pracę i nawet zdolność kredytową pozwalająca mi na entuzjastyczne uwalenie się na długie lata w bagnie pożyczek. Nie będę musiała wyjechać do Anglii, by tam niszczyć dłonie na zmywaku i stać się bezzębną potworą, bo stomatolog na Wyspach drogi - przy odrobinie szczęścia to ja zatrudnię Anglika na swoim zmywaku i ze spokojem będę obserwować wypadające z niego zęby – kwesta, na którego kandydata oddam głos… Będę pracować dożywotnio lub będę cieszyć się emeryturą w stosunkowo młodym wieku, na którą nie wiem kto mi będzie płacił – chyba że ci Anglicy… Pójdę do więzienia, gdy zdecyduje się na dziecko z probówki lub - dla kontrastu - dostanę wsparcie od Państwa poddając się zabiegowi in vitro… Gdybym jednak została gejem (a co!) mogę liczyć bądź na dezaprobatę, wyklęcie, anatemę, od czasu do czasu cios w nos, bądź też czułą opiekę, zrozumienie i love paradę raz w roku, ale ustawę o związkach partnerskich już nie... Obietnice dotyczą też kwestii międzynarodowo-społeczno-moralnych. Nie przyjmiemy czarnoskórych uchodźców, bo jako kraj katolicki nie będziemy trzymać tu „brudasów”, a nasza miłość chrześcijańska nie jest gotowa na otoczenie opieką oszalałych z nędzy i grozy ludzi, bo mają inny kolor skóry, a w ogóle to nas nie stać na przygarnięcie tysiąca osób.... Nas niech świat przygarnia, bo my są Chrystusem i Winkelriedem narodów. Ewentualnie - przygarniemy czarnoskórych uchodźców, bo jesteśmy dobrzy i cholera tak wypada a do tego podpisaliśmy jakieś kwity, obligujące nas do takich fikołków. itd…itp… Słuchając tych niemożebnych do realizacji obietnic, obawiając się gróźb, otwierając ze zdumienia oczy nad absurdami rzeczywistości zastanawiam się co tak naprawdę w życiu jest najważniejsze… Dla mnie…
Dziękuję serdecznie twórcom tej dziwnej szopki, w jaką w tym roku zamieniły się wybory, bo z całą mocą uzmysłowili mi jedno. Tolerancja! Tylko to się liczy w życiu publicznym, prywatnym i podkołderkowym. Kochani, wierzcie w co chcecie, czcijcie sobie Totem, chodźcie do Kościoła, oddawajcie cześć Jutrzence – tylko na boginie, nie przymuszajcie mnie do tego samego… Dopóki nie krzywdzisz innych – rób, co ci radość przynosi… Ale uszanuj wolność moich poglądów.
Zostawmy sobie taki margines bezpieczeństwa - ten okruch, bo inaczej grozą powieje… Jestem szczęśliwym człowiekiem moi drodzy… Nie interesuje mnie kto z kim śpi…

czwartek, 14 maja 2015

Jogibabu czyli jest ogień – czwarteczek z kulturą zapowiada radosny piątek

Panie Ministrze Ciepłej Wody! Korzystając z okazji, że takie ministerstwo nie istnieje, pragnę tą drogą dać wyraz temu, co sądzę o pańskiej pracy i o panu osobiście. Ja, proszę pana, na ciepłą wodę czekam już zbyt długo! Ja rozumiem, że za sanacji, kiedy ciepłą wodę trzeba było dzielić na czworo, było to nieosiągalne. Gdy w czasie okupacji okupant wywoził całą wodę do Rzeszy – milczałem. Nie będę milczał jednak dzisiaj.
Ja, od dwudziestu trzech lat wolny obywatel swojego kraju, żądam dostarczania do mojego mieszkania podległymi panu rurami, ciepłej wody w ten sposób, żebym mógł z niej korzystać w godzinach i w ilościach jakie ja, a nie pan, uznam za stosowne!

Wiecie kochani, kto jest ojcem polskiego kabaretu w tym najznamienitszym kształcie, jaki pamiętamy z lat 70-tych? (albo i nie pamiętamy, ale oglądaliśmy pradawne programy tv w ramach powtórek starego kina... taaa). Kogo takie tuzy jak Tym, artyści Kabaretu Moralnego Niepokoju, Elity czy Tey uważają za swojego mistrza i nauczyciela? Ha! Nie zgadniecie. Nazwisko pewnie większości z Was wiele nie powie, ale już rzut oka na fotę…


No właśnie - Jerzy Dobrowolski. To fragmentem jego monologu pozwoliłam sobie rozpocząć dzisiejszą pogawędę… nie ma zmiłuj - jest czwarteczek czyli uwertura piąteczku słodziuśkiego i dziś kultura nieco bardziej uśmiechnięta czyli post…;). Ale nie będzie to post stricte postny tylko raczej satyryczny.
Jerzy Dobrowolski - satyryk, dramaturg, aktor i reżyser. Twórca kabaretu Koń … Może być statek przetwórnia Fryderyk Chopin, może być spółdzielnia krawiecka im. Bohaterów Getta, może więc być kabaret Koń.
Aktor, którego twarz zna niemal każdy, gorzej – z nazwiskiem… (patrz: ja). Grywał postaci charakterystyczne. Pamiętamy go przede wszystkim z komedii Barei - z ról "zawodowego" dyrektora z filmu "Poszukiwany, poszukiwana" …a mogę przemawiać, owszem, ogólnie, ja mogę naświetlić sytuację międzynarodową, ale w tych szczegółach Marysia to wszystko musi wyjaśnić
i Jerzego Dąbczaka z "Nie ma róży bez ognia" …Jogibabu brawo Jasiu, nie znałem cię z tej strony.
Dziś – nieco zapomniany, a szkoda, bo to jedna z największych pereł polskiej kultury powojennej. Wielka osobowość i wszechstronny talent.
Po dziś dzień jest symbolem; artystą, który otwarcie szydził z ustroju, piętnował głupotę i kochał absurdy w każdym wydaniu. Jego powiedzonka na stałe zagościły w języku i kulturze… Znacie to? "To już twoja broszka", „dzień dobry, jestem z Kobry”, „dla mnie bomba”, „ciekawostka przyrodnicza”, „dobre, dobre, takie sobie”, „zając nizinny”, „ale się porobiło”… znacie… Wszystko made in Jerzy Dobrowolski...
Żył pełnią życia tyle, że niedługo. Wódeczka dodawała mu skrzydeł i polotu, rychło jednak zrzuciła go na bocznicę i zmieniła barwny żywot w jałowe trwanie. Zmarł młodo spustoszony przez chorobę alkoholową.
Biografii jak zawsze nie mam zamiaru przepisywać – kto dociekliwy niech poczyta w Wikipedii. Zachęcam raczej do przypomnienia sobie najlepszych kreacji artysty… no i kochani… te monologi… Cymes nad cymesami…
Weźmy mydło. W zasadzie mydło można wymyślić samemu. Można je nawet wyprodukować samemu. Z popiołu i gliny, na przykład. Przy braku innych mydeł, to znaczy bez materiału porównawczego, można nawet takie mydło uznać za odkrycie epokowe, ponieważ wszystko jest relatywne i ocena danego faktu zależna jest od tła na jakim ten fakt występuje.
I jeszcze taka tam miniaturka:
Dąbczak (Dobrowolski): Skoro teraz jest marzec, to co było w marcu ubiegłego roku?
Zenek (Tym): Kwiecień… nie wiem!
A na zakończenie z grubej nogi…
Kobieta to taki sam mężczyzna, tylko innej płci i głupszy… Uwierzcie… Jako zapiekła feministka z wąsem i monoklem powiadam Wam… to jest jedyny facet, któremu mogę wybaczyć te słowa, bo do jasnej cholery, wiem że żartował… chyba… No ale jak to mówił Dąbczak – nie róbmy z tego zagadnienia…






środa, 13 maja 2015

O tych, którzy protestują i niedoskonałościach bytu czyli Malkontentka i szminka theBalm

Szminka jest protestem przeciw niedoskonałości bytu… Piękne! A jakie prawdziwe. Malkontentka jako „ta, która protestuje” a także ekspert od niedoskonałości wszelakich, do zagadnienia szminki -atrybutu podchodzi bardzo poważnie i w związku z powyższym jest właścicielką pokaźnej kolekcji kosmetyków kolorowych do ust… Taki tam mały nałóg… Tyci… coś jak Mount Everest uzależnień. Obsesja kurka wodna… Niebawem będzie trzeba leczyć… Ale to jeszcze chwila.. Chociaż z drugiej strony – posty mogą stać się bardziej porywające…
A tak na marginesie – wiecie, ze dawnymi czasy, wielcy kompozytorzy, dramaturdzy etc. przed premierą swoich dzieł opłacali „tego, który protestuje”, czyli krzykacza, który w trakcie przedstawienia miał za zadanie wrzeszczeć, gwizdać, no generalnie wywoływać mały skandal :O - …trochę inaczej niż dziś – dziś opłaca się klakierów… (Zważcie kochani, że Malkontentka protestuje całkowicie charytatywnie, co jest wartością samą w sobie…)
Dobra, wracając do tematu szminek… Jako że nasza bohaterka uległa przemożnemu wpływowi kolorowej reklamy i wciąż z rozkoszą pozwala się łowić na słodką przynętę uroczych opakowań, kolejna szminka pochodzi z ostatnio mocno eksploatowanej przez nią kolekcji theBalm. Z uwagi na braki w asortymencie Malkontentka musiała zrezygnować z koloru, który wpisywał się najlepiej w jej upodobania i posługując się jedynie ściągą umieszczoną na stronie sklepu zakupiła szminkę w odcieniu, który wydawał się stosunkowo sprzyjającym. Oczywiście – jak pewnie się spodziewacie – był to ślepy strzał. Ale o tym za chwilę.
Szminka jest w gustownym metalowym opakowaniu, z lekka przypominającym …nabój? Idealne dla dziewczyn o zamiłowaniach militarnych czy też dla żon/narzeczonych żołnierzy. Opakowanie samo w sobie jest minimalistyczne ale firma nie byłaby sobą, gdyby nie umieściła naszej skromnej szminki w pudełeczku ozdobionym rysunkiem roznegliżowanej pary. Jak zwykle na temat, jak zwykle uroczo… Szatynka (z pewnością wysmarowana szminką) obdarzona bujnym biustem przyciąga gorące spojrzenia boskiego Adonisa z równie pokaźnym biustem a wyłaniającego się z jakiejś cieczy. Fajne.
Szminka jako kosmetyk – mimo iż kolor miast z lekka koralowego okazał się być dość intensywnym... różem? – jest przyzwoita. Mocno napigmentowana, solidnie trzyma się malkontenckich ust – a zważcie, ze nasza bohaterka wciąż coś tymi ostatnimi czyni – a to kłapie bez sensu, a to pije, a to opycha się nieprzyzwoitą ilością pokarmu - a szminka trwa. Niestety – wysusza – a to grzech poważnego kalibru.
Doprawdy moi Państwo …nie wiem, co jeszcze można napisać o szmince:). Mimo najlepszych chęci – moja wyobraźnia ma swoje granice. Szminka jest no …jak to szminka. Generalnie przyzwoita ale bez cudów – stosunek ceny do jakości jest nieadekwatny (jesssu, że też takie słowo ze mnie wyleciało). Za drogie to bydlątko:).
Ha, na zakończenie, żeby tak goło nie kończyć - jeszcze cytat – tematyczny;). Pochodzi z książki, która coś mi pachnie literaturą harlekinowa w najbardziej hardcorowym wydaniu;) ale cytat przedni:
Nicky miał na ustach szminkę, Tracey już nie. :)
Jutro czwarteczek… Nie ma lekko. Wytrwałych – zapraszam:)

wtorek, 12 maja 2015

O myciu uszu i smoczych oczach, czyli Malkontentka ma theBalm…

Oczy widzą, uszy słyszą, a serce – i tak wie swoje… Zatem jak kochani? Uszy myjemy – żeby obciachu gdzie nie było, na serducha – margaryna Rama Kama (zwrot akcji po uwadze Królowej Karo) – serce ma się po niej jak dzwon - tak przynajmniej zapewniał nas jeden pan zanim gwałtowny zawał nie usunął go z tej planety…., a na oko – cóż – jedynie smoky eye. Z takiego założenia wyszła prawdopodobnie Malkontentka kupując kolejny uroczy kosmetyk z serii theBalm. Tym razem wybór padł na paletę cieni do makijażu Smoke Balm, która miała uczynić Malkontentkę uwodzicielską kocicą…. Chociaż przy jej nieposkromionych zapędach do malowania się a’la matriocha istniało zagrożenie stworzenia na malkontenckim obliczu raczej jarmarcznego oka i zmiany wizerunku naszej bohaterki w plastikową smoczycę...
...Tyle dygresji.
Paleta – a właściwie mini paletka zawiera trzy cienie: blaze, spark i flame. Wg producenta to znaczy, że niby czarny - błysk, zimny brąz - mat i rozświetlający o nieznanej z nazwy barwie. Wg Malkontentki – czarny, dziwnie brązowo-szary i beżowy. Cień błyszczący błyska tylko w puzderku, nałożony na oko nie tworzy - na szczęście - efektów kul dyskotekowych i gry światła, żadnych klimatów choinkowych. Opakowanie – jak zawsze kuszące. Tu składam ukłon w stronę gościa, który wpadł na pomysł tych pudełeczek… też tak chcę… wpaść na pomysł i zapewnić sobie błogostan finansowy! Obiektywnie myśląc – 80% siły theBalm to opakowanie! Magia! Te specjały są niezłe, ale niezłe niezłością setek innych kosmetyków, jednak dzięki cudnym pudełeczkom stają się… lepsze... Malkontentka daje się na to nabierać z pełną świadomością bycia nabieraną, ale jakże to miło być nabieraną w tak ładny sposób… Tym razem mamy do czynienia z opakowaniem w kształcie pudełka zapałek - jest nawet niby-draska. Opakowanie idealnie wpisuje się w upodobania podpalaczek i palaczek… i Malkontentki oczywiście.Co do zawartości. Jest niezła. Pewne zastrzeżenia budzi jedynie cień brązowy – bardzo ciężko równomiernie rozprowadzić go na powiece. Jakiś taki tępy jest… Tak czy owak po pokonaniu tej bariery nawet taka wizażystka od siedmiu boleści czy też raczej makijażowy impotent jak Malkontentka jest w stanie stworzyć coś, co przypomina to słynne smoky eye i nie jest to zdecydowanie smocze oko (podpowiedz jak malować, żeby osiągnąć sukces jest w formie alfabetu obrazkowego podana na spodzie opakowania). Trwałość naprawdę świetna. Malkontentka jest tłusta jakaś z natury, albo powieki jej się pocą – trudno jednoznacznie stwierdzić i wszelkiej maści cienie zwyczajowo spływają jej z oka, tudzież gromadzą się w postaci nieestetycznej kreski w zgięciu powieki. Tym razem taka sytuacja nie miała miejsca! W jakim stanie bladym świtem oko umalowane poszło w świat i zmienne warunki atmosferyczne, w takim dotrwało późnej nocy bez znaczących zmian wizerunku!
Generalnie rzecz biorąc Malkontentka pieje z zachwytu… i jutro opowie Wam o szmince również z theBalm…
Ps. Na życzenie...


poniedziałek, 11 maja 2015

Grzech zaniedbania z bagnem w tle, czyli Łaskawe

Jestem winna grzechu zaniedbania… Zaniedbałam mojego bloga, Wasze blogi, pisanie, czytanie, jedzenie, mycie spanie… generalnie całe życie. Nie interesowały mnie spoty wyborcze kandydatów kuszących zwodniczymi wizjami świetlanej przyszłości, nie interesowały filmy, lektury, spacery – słowem nic! Jedno, co robiło na mnie jakiekolwiek wrażenie to moje gardło. Konkretnie - smutny fakt zapalenia krtani i nagłośni oraz związana z nim utrata zdolności mówienia, co dla osoby z natury wszechrzeczy rozmownej stało się traumą nie do przeskoczenia… Generalnie duża buka, ale co tam… W dobie szarpanek prezydenckich, na które z niejakim zdumieniem popatruje, chciałam Wam opowiedzieć – ja istota apolityczna - o jednym z najpiękniejszych dokumentów, jakie kiedykolwiek myśl ludzka zrodziła i który z wielkim wzruszeniem przeczytałam, czyli Konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowejDokument podobno jest kontrowersyjny – nie umiem jednak dociec, co w nim tak bulwersuje. Korzystając z prawa demokracji stanowczo stoję na stanowisku, że wartości, które proklamuje są bezcenne, jednak… Rozprawiając dzisiejszego poranka o wyżej wzmiankowanej konwencji nieomal zainkasowałam cios w nos od koleżanek, które jak teraz podejrzewam lubią być od czasu do czasu przetrzepane po durnych tyłkach, postanowiłam zatem opuścić pole minowe i napisać o czymś, no właśnie…. o czymś innym…może tak dla kontrastu kawałek mocnej literatury z przemocą, o przemocy i dla przemocy…


Dziś kochani będzie o książce wyjątkowej. Jonathan Littell Łaskawe – ta pozycja kilka lat temu wstrząsnęła rynkiem literackim, umysłami krytyków i wytrzymałością czytelników. Sprawa jest potężna pod każdym względem. Objętość – ponad tysiąc stron. Ładunek historyczny – gigantyczny. Ładunek emocjonalny – trudny do przetrwania…Witajcie w krainie absurdu… Witajcie w krzywym zwierciadle rzeczywistości…
Czy można racjonalnie uzasadnić metodyczne wymordowanie tysięcy, milionów ludzi… Jak podejść
z chłodnym profesjonalizmem do egzekucji wykonywanych na małych dzieciach? Ba – jak dopisać do nich uzasadnienie opierające się o fundamenty humanitaryzmu – groteskowego w swej potworności (no bo po co mają maleństwa konać w mękach z głodu, pozbawione opieki rodziców, wymordowanych wcześniej – niech giną razem, będzie im łatwiej). Jak rozwiązać kwestie pomniejsze… powiedzmy problem braku miejsca na groby lub zagadnienie czyszczenia wozu do gazowania ludzi? Jak usprawnić machinę zabijania, tak aby przy minimum kosztów własnych osiągnąć maksimum korzyści? Jak strzelać, aby eksplodujący mózg nie zabrudził munduru… Odpowiedzi znajdziecie w rozmyślaniach głównego bohatera epopei - oficera SS pracującego w oddziałach specjalnych parających się likwidacją Żydów, Cyganów i innych nacji uznanych za podludzi. Maksimilian Aue – doktor prawa, erudyta, esteta. Podążając tokiem rozumowania doktora Aue odkrywamy przerażający świat, w którym wszelkie wartości uległy przewartościowaniu, świat w którym nie ma już nic poza stosami trupów w tle… Dosadnie – czytanie tej książki to jak taplanie się w gównie. To nie Dostojewski ze swoją zbrodnią i poczuciem winy mordercy wpychającym go w ręce wymiaru sprawiedliwości - kary. To świat, w którym nie ma poczucie winy…i tym samym nie ma kary… nie ma zrozumienia dla kary…
O co wam chodzi, co zrobiłem złego… to była moja praca. Praca, którą dał mi mój kraj. Wykonywałem ją dobrze, najlepiej jak potrafiłem więc dlaczego chcecie mnie karać. Dlaczego uważasz się za lepszego ode mnie? Bo urodziłeś się w lepszych czasach?... Tak kochani. To powinno wstrząsnąć zachodnią cywilizacją i dać jej po pysku tak mocno, żeby wreszcie otworzyła oczy… Bo zagłada narodów gdzieś i wciąż trwa…
Polecam Łaskawe W tym bagnie trzeba się zanurzyć.

czwartek, 7 maja 2015

Kiełbie we łbie pod instalacją, czyli jak to się zaczęło…

Nie mam patrona w żadnym artyście. Moje majsterkowanie miało swe źródła w zdolnościach Janka Muzykanta.(Władysław Hasior)
Kocham ludzi skromnych. Kocham ludzi, których wielki talent - źródło trawiącej mnie nieustannie zazdrości - idzie w parze ze wstrzemięźliwością własną, brakiem rozbuchanego samozachwytu i pierdzącego ego. Wyznaję - kocham Władysława Hasiora… I to wcale nie za sztukę, którą pozostawił – ta sztuka przeraża, fascynuje i sprowadza mrok… ale nie jest źródłem mojej miłości… Kocham artystę za to, że ową miłość do sztuki jako zjawiska we mnie obudził….
Hasior tematem dzisiejszego czwartku… 
Cóż ja Wam mogę o Nim opowiedzieć? Ano nic. Przecież nie będę przepisywała notki biograficznej z encyklopedii…
Kontrastem dla wody jest ogień, ziemia i powietrze. Taką klasyfikacje ustalono straszliwie dawno – wtedy, kiedy ludzie nie umieli się doliczyć wszystkich żywiołów, bo – o dziwo – jest ich o jeden więcej. Piątym żywiołem jest ludzka zdolność fantazjowania.(Władysław Hasior)
Kiedy pierwszy raz trafiłam do galerii Władysława Hasiora na Jagiellońskiej w Zakopanem miałam kilkanaście lat i kiełbie we łbie. I może właśnie przez ten pustostan umysłowy poczułam bardziej? więcej? mocniej? Nie wiem. Tak czy owak poczułam i wyszłam z tej galerii, jako zupełnie inna osoba. Przeżyłam wstrząs – cudowny wstrząs zetknięcia nieświadomości z wielką Sztuką. Już nigdy później czegoś tak porażającego nie doświadczyłam. To było mocne wejście w świat dorosłych emocji… chyba potrzebne… Kto nie zaznał, niech żałuje. A teraz zostawiam Was z Mistrzem…



Używam materiałów, które coś znaczą. Każdy przedmiot ma swój sens, a złożone dają aforyzm. Aforyzm jest bardzo podobny do prawdy, ale nie jest samą prawdą. Działalność artystyczną uważam za prowokację: intelektualną, twórczą.(Władysław Hasior)






wtorek, 5 maja 2015

O wyższości ślimaka nad bawełną czyli perypetii z koreańskimi kosmetykami ciąg dalszy…


Kochani, skoro bohaterowie bywają czasami zmęczeni, to tym bardziej zwykli śmiertelnicy mają prawo do symbolicznego padnięcia pyskiem w piach. Malkontentka nie dość, że uległa zmęczeniu, to jeszcze dodatkowo potężnej słabości. I stało się… podstępny wirus wykorzystał ten chwilowy brak koordynacji malkontenckich systemów i wdarł się w najsilniej nadwyrężony - immunologiczny. Siedzi mi tu teraz wściekła baba, z cieknącym nosem, bolącym gardłem i łypie wrednie podkrążonym okiem. Ale przynajmniej nie gada…
Kiedy się jej tak dyskretnie przyglądam, stwierdzam, że wszystkie wysiłki i suma summarum gruba kasa idąca na poprawę jej urody zdecydowanie lądują w błocie – nic chyba z tego nie będzie…No, ale dobra, nie będziemy obdzierać nikogo ze złudzeń. Jedziemy dalej. Dziś opowiem wam o kolejnym kosmetycznym cudzie, który w zetknięciu z nieskromną osobą naszej bohaterki okazał się bublem. W sumie zaczynam się zastanawiać, czy ona o jakąś kasę unijną za to testowanie nie powinna się starać. Rolnicy mogą, posiadacze siedmiu drzew, nazywanym szumnie lasem – mogą, to chyba osoba narażająca swoje zdrowie też może? Pomyślę o tym jutro - jak mawiała pewna O’Hara w sukni z gorsetem i rozumem wytrawnej bizneswoman skrytym pod kokieteryjnym kapeluszem…
Wracając do tematu. Dziś będzie wycieczka do Korei. A tam…Spośród kosmetycznych perełek, ukrytych w słodkaśnych opakowaniach wyciągamy otrąbiony na forach wszelakich… BB Mineral Precious Cotton Fit z ekstraktem z bawełny od Etude House. Opinie ma ten cymesik znakomite. Narody przed nim klękają, zachwycone klientki piszą pieśni pochwalne, oszalałe nastolatki noszą jego zdjęcie w portfelu…ech… Cóż to za krem. Cudownie ma wtapiać się w skórę, rozświetlać a właścicielkę pokrytego nim oblicza doprowadzać do stanu niemalże ekstatycznego…. No po takiej lekturze Malkontentka musiała, no po prostu musiała go nabyć! Cena do przeżycia, bo około 70 zł a pojemność nad wyraz szczodra – dwukrotnie większa niż w przypadku europejskich specyfików. Krem okazał się być mazią ukrytą w urokliwej tubie wyposażonej w pompkę – bardzo fajne rozwiązanie. Konsystencja spoko, zapach też. Nic nie zapowiadało żadnych groźnych niespodzianek. Malkontentka przy użyciu pędzla (tak, tak cywilizujemy się powoli….) nałożyła BB na oblicze i po wstępnej inspekcji uznała, że rzeczywiście to było dobrze zainwestowane 69 zł…
A propos cywilizowania się coś mi przyszło do głowy! Nie odmówię sobie tej przyjemności…
Wiecie, po czym poznać gentelmana? Gentelman wyciąga naczynia ze zlewu zanim do niego nasika…
Sorki, musiałam...
…tak. Zatem z tym obliczem pomalowanym kremem z bawełną wyruszyła nasza bohaterka w brutalne życie – tym razem żadnych śluzów ze ślimaka, żadnych jadów żmii – ot zwykły, niewinny wyciąg z bawełny – bezpieczny i absolutnie nieuruchamiający chorych trybików malkontenckiej wyobraźni… Malkontentka czuła się ładna, kroczyła pewnie i z podniesioną głową – nic tak nie poprawia samopoczucia jak świadomość własnej urody promieniejącej blaskiem…. Tego…
No. I taka sobie promieniejąca trwała, aż wkroczyła do biura, gdzie miast pełnych zawiści spojrzeń koleżanek usłyszała pytanie – a dlaczego jesteś taka żółta? Z butą odpowiedziała – bo lubię i pogalopowała do łazienki, żywiąc w sercu nadzieję, że pytanie było li i jedynie wyrazem babskiej zawiści. Nie było! Oblicze Malkontentki pyszniło się wspaniałym żółtym, słonecznikowym odcieniem osoby w zaawansowanym stadium choroby wątrobowej…
Wnikliwe badania przeprowadzone w pewnej izolacji od innych jednostek ludzkich wykazały, że skóra Malkontentki tuż po użyciu kremu wygląda genialnie, poetycko mówiąc - lśni niczym macica perłowa – stan taki utrzymuje się ok 3 godzin, po czym oblicze staje się mocno żółte. W naszej szerokości geograficznej – sprawa mało praktyczna, jednak uznawszy, że jako osoba dziwna podlega dziwnym reakcjom, będącym w jej przypadku normą - oddała krem mamie zwanej potocznie Nerwuską. Mama wydawała się być zachwycona kremem – a Malkontentka upewniła się w swej odmienności i poszła po tani, bezpłciowy fluid do drogerii, bo w takie dziwolągi żal inwestować. Po dwóch dniach malkontencka mama już bardziej zwana Nerwuską niż wcześniej, krem oddała, twierdząc, że staje się po nim żółta. Podobną reakcję zgłosiły dwie przyjaciółki naszej bohaterki, które zgodziły się wystąpić w roli królików doświadczalnych! Czyli coś w tym musi być. Wniosek – nie tylko telewizja kłamie! Fora internetowe też! Porzucamy bawełnę i idziemy raczej w ślimaka – póki, co okazał się hitem!



poniedziałek, 4 maja 2015

O wielkiej historii i znakomitej książce Teresy Torańskiej czyli to, co pamiętam…

Pamiętam…
Leniwy sobotni poranek. Ja w zaawansowanej ciąży. Wstałam z łóżka i włączyłam komputer. Mąż w kuchni robił śniadanie. Rzuciłam okiem na wiadomości. Ekran jak zawsze krzyczał doniesieniami o morderstwach, wypadkach, aferach. Ktoś kogoś zabił, ktoś kogoś obraził. Jakaś katastrofa - skrzywiłam się – w tym stanie nie miałam ochoty czytać o kolejnym nieszczęściu. Wyłączyłam komputer i powlokłam się do kuchni.
- Co tam?- Zapytał małżonek smarując chleb twarożkiem.
- A jakiś samolot spadł w Rosji - nie czytałam, nie chce się teraz denerwować.
Z wiosennym śniadaniem na talerzyku przeniosłam się do pokoju i rozlałam w fotelu. Położyłam nogi na pufie, włączyłam telewizor i nagryzłam kanapkę. TVN24. Czerwony pasek informacyjny na dole ekranu i wstrząśnięte twarze prezenterów. Twarożek stanął mi kością w gardle a dzieciaczek w moim łonie podskoczył nerwowo.
10 kwietnia 2010 roku.
Spojrzałam w oczy historii.
Każdy z nas ma wspomnienie tamtego dnia. Dnia, w którym staliśmy się świadkami …


O Smoleńsku, o katastrofie powiedziano już chyba wszystko… więcej i zbyt wiele. Powiedziano, napisano i wykrzyczano tyle, że każdy racjonalny obywatel z przestrachem przełącza kanał na dźwięk słów Smoleńsk, katastrofa, zamach. Teorie spiskowe, chore rojenia, obsesje – wszystko, co narosło wokół tego przerażającego wydarzenia, niczym niemożliwa do zahamowana lawina plugastwa dławi bezcenne, niszczy pamięć, wypacza wspomnienia, zakłamuje i zatrważa. Dlatego kiedy w moje ręce wpadła książka Teresy Torańskiej Smoleńsk, w pierwszej chwili - w odruchu samoobrony - odłożyłam ją na półkę. Jednak… Zbyt cenie sobie pióro pani Torańskiej, żeby obojętnie przechodzić obok jej publikacji. Uległam pokusie i …popłynęłam. Kochani - Smoleńsk w tej mistrzowskiej opowieści to nie ten Smoleńsk, który wpycha w nasze uszy telewizja. Smoleńsk Torańskiej nie jest przedramatyzowany, oszalały, upolityczniony, porwany przez wszystkich, którzy ucapili się go niczym sztandaru i ciągną – każdy w swoją stronę, nie sięga granic absurdu… To jest Smoleńsk gorzki, smutny, ale też merytoryczny i przede wszystkim godny.
Seria profesjonalnych rozmów z ludźmi, których katastrofa dotknęła najsilniej, dotyczyła najmocniej i którym zmieniła rzeczywistość. Chłodne, proste pytania – gorące odpowiedzi, tworzą przejmujący obraz dramatu, obraz Polaka, obraz naszych narodowych przywar, podziałów, wad i zalet. Książka jest znakomita – to nie jest publikacja, którą można poczytać przy kawce i odłożyć na półkę – to jest jak skok w przepaść – z jej czytania nie da się wycofać…
Mój blog nie jest blogiem politycznym, dlatego nie będę pisać (i tak piszę) o podziałach w Narodzie – o ich genezie, o waśniach partyjnych i spiskach. Ale i to w książce Torańskiej znajdziecie. Z klasą i na zimno.

Kochani - Smoleńsk to lektura obowiązkowa – w końcu mimochodem staliśmy się świadkami, a wielka historia zadziała się na naszych oczach. Polecam gorąco!