poniedziałek, 30 listopada 2015

O zakurzonych książkach i porządnym człowieku, czyli cofamy się w czasie

Moje skojarzenia czasem dziwią nawet mnie.
Tak właśnie jest w tym przypadku. Ktoś - coś - gdzieś dla mnie zrobił, coś - jakoś zaświtało w głowie i z pustej skorupki zmielonego mózgowia wyskoczyło to… książka. A nawet dwie. Stare, ale wciąż jare – książki prosto ze szlaku skojarzeń. Milionerzy i Kochankowie róży wiatrów. Nieśmiertelna Fleszarowa-Muskat. Znacie? Kochacie? Ot tak w andrzejkowym – jak najbardziej trzeźwym - widzie przypomnijmy sobie dziś te pozycje. Ulejmy sobie z wosku porządnego człowieka. Można też wynieść go o północy na rozstajne drogi, wykonać obłąkańczy taniec wznosząc figurkę do księżyca, czy zatknąć woskowemu w dupkę pióro gołębia – cokolwiek, wedle fantazji. Na dobrą wróżbę i w opozycji do coraz ostrzej tłuczonego w nasze głowy przekonania, że wszyscy prawi i godni już wyginęli, a my jesteśmy tu jeno po to, aby ich pomścić. Otóż nie! Zaprawdę powiadam Wam kochani – świat jest pełen porządnych i prawych pomimo wszystko i bez względu na wszytko… I o nich właśnie traktuje dwutomowy cykl opowieści pani Fleszarowej-Muskat – o zwykłych ludziach, którym przytrafiło się jakieś życie. Momentami mniej lub bardziej zwyczajne, momentami parszywe i jadące niczym zbuk, ale to bez znaczenia. Bo porządny gość, w każdym życiu porządnym pozostanie.
Potrzeba mi ostatnio takich historii – ku ukojeniu emocji...( Jest też opcja, ze się starzeję i zaczynam gawędzić, o tym jak to drzewiej bywało… ) W Milionerach i Kochankach… wszystko ma swój czas, tryb i naturalny ład - jest miłość, jest zdrada, jest praca, jest przygoda są dzieci, i odrobina biednego szaleństwa. Są uniesienia i jest zwyczajnie i jest porządnie i jest kurnia tak, jakbyśmy chcieli żeby było – dobry zostaje nagrodzony, zły ukarany, podły wyrazi skruchę a wszystko ogarnie wytrwałość! Fajnie o tym chociaż poczytać, zwłaszcza że przyjmujemy credo bez zafajdanych infantylizmów, cukiereczkowych „izmów”, politykierstwa, religioznawstwa i gówienek opakowanych w sreberka.
Te moje dwie dzisiejsze propozycje mogą wydawać się z lekka oldschoolowe, odjechane, ale zdmuchnijcie kurz z okładek. Warto. Tematyka dla współczesnego czytelnika wykarmionego suchą piersią Greya pozornie żadna, nijaka, miałka, ale nic bardziej mylnego. Niesamowicie wciągająca fabuła, okraszona wartkimi dialogami, daje nam szanse rzucić okiem w realia PRL-u, ba –przyjrzeć się bardzo szczegółowo subtelnej a jednak karkołamiącej konstrukcji człowiek – system. Taka nieomal wiwisekcja… może się przydać.
A na zakończenie, ku pokrzepieniu ogólnemu, przed rozpoczynającym się właśnie tygodniem, myśl złota rodem z Milionerów: Kobiety muszą trzymać ze sobą... nawet, jeśli wypadnie im na pewien czas być przeciwniczkami. 
No i jak tu nie kochać Fleszarowej….

piątek, 27 listopada 2015

Utrata danych czyli Kochany Mikołaju

Pachnące racuchy,
bajki do poduchy,
melodyjną jesień
niech wam los przyniesie.
Niechaj żyją!
Niechaj żyją! 

Tak jakoś życzeniowo się uczyniło… I trudno żeby było inaczej, skoro zewsząd płyną życzenia – i te dotyczące szczęśliwości ogólnoludzkiej i osobowe wiszlisty zakupowe i takie tam. Z mównicy sejmowej dają nawet całe koncerty… ale nie…zamilknij serce moje – nie będę komentowała żadnych politycznych czarów-marów, majaków również, bo - primo - złożyłam uroczystą autoobietnicę przed lustrem, secundo – nie chciałabym moich ukochanych Czytelników wystraszyć skandalizującym klimatem moich upodobań z intymnej strefy zapatrywań polityczno-religijno-takichtam. Złażę zatem z obłoczków, powszechny dobrostan narodów pozostawiam chwilowo bez nadzoru i skupiam się na prywacie…
Kochany Mikołaju,
w tym roku byłam wyjątkowo grzeczna. Nie zrobiłam wielu bardzo złych rzeczy, pomimo że mogłam, a momentami nawet chciałam. "Nie zrobienie" czegoś też bywa w cenie (no dobra ma to pewne uzasadnienie w przypadku, gdy bliska jest nam koncepcja, że brak zła jest dobrem – jednak do mnie jakoś nie do końca taka quasi-epikurejska retoryka trafia). Poczwarkowy przykład z góry uczy, że już za same intencje "nie siania" światowej rozpierduchy, niby poważni ludzie rozdają Pokojowe Nagrody Nobla. To i ja zwracam się z gorąca prośbą o skołowanie dla mnie jakiegoś drobiazgu. Mikołajowego. Nie musi być zaraz Nobel. Taki tam prezencik. Pod drzewko. A swoją drogą, szanowny Mikołaju, to porażające – przyznawać nagrody, za coś, co mogłoby się uczynić, ale wspaniałomyślnie cofnęło się jednak paluszek z guziczka odpalającego bombkę atomową. W tym kontekście założenie Kierkegaarda, że możliwości są bardziej przerażające niż rzeczywistość brzmi ...no brzmi… Zatem precedens jest –– nie zrzuciłam dozorczyni ze schodów – prezencik się należy, nie przebiłam opony sąsiadowi – kolejny… Tyle tylko kochany Mikołaju, że po głębszym zastanowieniu, z bólem przyznaję, że nie bardzo wiem, co chciałabym znaleźć w Twoim magicznym worku… To, co marzy mi się najbardziej – jest niematerialne… Ależ walnęłam z górnego C - uszy więdną przy takim słowno-dupnym kiczu, ale rzeczywistość widać czasem bywa patetyczna. W sumie z dóbr doczesnych umilających pobyt na ziemi – powaga – nie wiem… Sformatował mi się dysk z tego typu marzeniami i utraciłam dane. To pewnie źle… W sumie świat oszalał, to ja mogę z nim. Kurcze. Chyba najbardziej chciałabym pojechać do Palermo, ale epizody wojny religijnej wyrywającej co chwilka flaki z planety, nie stwarzają sprzyjającej atmosfery do takich wycieczek. A że raczej nie jest to pragnienie ostateczne i docelowe, to realizacja marzeń musi zostać odroczona. Chyba za stara jestem na rozglądanie się za młodzianami opasanymi pasami szahida i zbyt wielkim obrzydzeniem napawają mnie wojny religijne – zwłaszcza że zdecydowanie nie mam życzenia opowiedzieć się po stronie bogów – zawsze będę stała murem za człowiekiem. Coś mnie jakoś z właściwego toru posta wyrzuca… Przez ten wieczny zamęt w głowie. Przynieś mi zatem Mikołaju cokolwiek. I tak będzie fajnie.

czwartek, 26 listopada 2015

List zza grobu czyli finał przed finałem

Jest broń straszniejsza niż oszczerstwo: to prawda. (Charles-Maurice de Talleyrand)

Czasami świat robi nam niespodziankę. Fika koziołka a my lądujemy z dupką na glebie. Czasami świat nie jest taki, jakim nam się wydaje być. Czy to oznacza, że żyjemy w kłamstwie, czy w niewiedzy?
Zapraszam na ostatni z napisanych przeze mnie urywków opowieści o Janie. Historia nie jest pełna. Brak – brak właściwie wszystkiego, to jedynie zarys, szkielet opowieści. Czasami infantylny – ale wiecie co jest najlepsze? Ano to, że to właśnie te najbardziej grafomańskie fragmenty opowiadania są żywe i prawdziwe. Tak jak dzisiejszy list – brzmi jak najżałośniejsza odmiana Mniszkówny…ale jednak ktoś go kiedyś napisał….

Wtedy… Teraz…list zza grobu


Milczenie… To je łączyło. Milczenie. W hotelowym pokoju powietrze było ciężkie od niewypowiedzianych słów. Dwie kobiety pochylone nad kubkami z parującą kawą przyglądały się sobie z niepokojem. Jak zwykle… Jana wyprostowała nogi i wymamrotała w gorący kubek:
- Kim one są?
Nina westchnęła. Z uwagą przyjrzała się małej łyżeczce.
- To są moje siostry. Spojrzała na Janę - Upośledzone. Nieszczęsne ofiary kazirodczego związku mojej matki.
- Jak to kazirodczego? Co ty mówisz? Skąd to wiesz - nerwowo połykała słowa - Mamo, przecież ja wszystko widziałam.
Nina potrząsnęła głową.
- Nie kochanie. Nie widziałaś - wstała i podreptała w kierunku wciąż nierozpakowanej walizki - nie dziecko, jest jeszcze coś.
Jana patrzyła na matkę. Dopiero teraz zauważyła, jak bardzo jest zmęczona, we włosach pojawiły się siwe nitki. Zaniedbała się. Jej piękna matka, która uważała że wyjście z domu bez makijażu jest aktem totalnej bezradności, w tej chwili nie miała na twarzy nawet najmniejszego śladu szminki. Gdy niepewnie kucała przed otwartą walizką, Janie po raz pierwszy ścisnęło się serce.
- Mam – Nina nagle się wyprostowała - zobacz.
Podała Janie niebieską kopertę.
- Czytaj.
Jana z wahaniem wyjęła biały świstek.
Droga Janeczko…
nie to nie pomyłka… wiem, że dziś nosisz imię Nina ale tak naprawdę nazywasz się Janina. Janina Machnicka. Urodziłaś się 11 marca 1945 r. Twoja matka – również Janina, Niteczka oddała Cię tuż po urodzeniu. Cóż to za biedna dziewczyna była…nie rozliczaj jej, nawet ja nie mam śmiałości, bo być może zrobiła to, co musiała… Bóg ją za to rozliczy… Strata Ciebie i Twojego ojca zrujnowała jej życie, zdrowie i psychikę. Pamiętaj to Janeczko - Nino.
Pewnie dziwi Cię ten list. Jestem Teresa. Przez całe lata pracowałam u Twojej rodziny i złego słowa powiedzieć nie mogę. Byłam nianią Twojej mamy. To byli wspaniali ludzie i nie jest ich winą, ze doszło do tego, do czego doszło. Po tym, co się stało z bólem patrzyłam jak Twoja matka stopniowo staczała się na dno, jak stawała się inną kobietą. Piła Janeczko. Dużo i bardzo dużo. Źle żyła. Źle. Bez Boga. Ale kochała Cię. Pamiętaj dziecko ona tak naprawdę nigdy nie straciła Cię z oczu. Wie kim jesteś, jak się nazywasz i jak żyjesz. Nie mogę Ci tego wyjaśnić, nie ja. Pojedz do niej - jest stara i schorowana – może to dla was ostatnia szansa. Adres jest w kopercie, którą załączam. Ale nie oceniaj Janeczko. Nie wolno. Nie teraz. Niezbadane są wyroki boskie.
Zachowałam dokumenty i zdjęcia, które Twoja matka chciała zniszczyć. Wiedziałam, że przyjdzie dzień, kiedy będzie trzeba Ci je pokazać. Przesyłam to wszystko. W kopercie znajdziesz swój prawdziwy akt urodzenia. Nie patrz na to, że tam pisze ojciec nieznany. Twoja matka była porządną dziewczyną. Imienia Twojego ojca po prostu nie mogła użyć. Jest jeszcze coś. Twoje przyrodnie siostry. One nic nie wiedzą i nie zrozumieją nigdy. To wielka tragedia. A może palec Boga. Nie wiem..
Jestem prostą kobietą, stoję już nad grobem, mój bratanek wyślę ten list ale dopiero po mojej śmierci. Bo tak trzeba Janeczko, wierze że robię dobrze. Wybacz, ze nie miałam odwagi spotkać się z Tobą osobiście ale przysięgłam na krzyż. Nie oceniaj dziecko, zostaw to Bogu.

Błogosławię Cię.
Teresa Kwiatek


Jana miała wrażenie, że siedzi na karuzeli. Świat wirował i wszystkie myśli zlewały się w jakiś dławiący ją bełkot.
- Mamo byłam tam… Pojedz do niej. Jeszcze może nie jest za późno.
Nina ukryła twarz w dłoniach.
- Zostaw mnie dziecko.
- Przecież można jeszcze wszystko wyjaśnić
- Nie Jana. Niczego nie będziemy wyjaśniać, bo wszystko zostało wyjaśnione. Jest za późno - podniosła głos - za późno. O 65 lat. Rozumiesz! Nie chce jej widzieć ani znać!
- Jak tak możesz mówić! To wciąż twoja matka! W liście przecież jest napisane że to nie jej wina.
- Ale ty jesteś dziecinna! Przestań gadać głupoty. To nie jest moja matka. Matka nie oddaje swojego dziecka do sierocińca. Rozumiesz? Nie oddaje. Kocha. Otacza opieką.
Jana poczuła jak lodowate dłonie zaciskają się jej na szyi.
- Nie zawsze mamo, nie zawsze – wyszeptała.
- Zostaw mnie - Nina ciężko usiadła w fotelu - muszę być chwilę sama.
Jana ruszyła do drzwi. Gdy je otwierała wydawało jej się ze usłyszała jakiś szmer od strony fotela.
- Coś mówiłaś mamo?
- Jana?
- Tak?
- Byłaś tam… jaka ona jest…?











wtorek, 24 listopada 2015

Nieświadomość...

Nieświadomość grzechu nie czyni.
No nie wiem, nie wiem...
Zupełnie niechcący weszłam w posiadanie tego kremu....







Tubka zmroziła mnie łypiąc groźną nazwą z półki w łazience.
Nie mam nic na swoje usprawidliwienie.

poniedziałek, 23 listopada 2015

O tym, jak być nonkonformistą w domu wariatów

Nie zdawałem sobie sprawy, że z chorobą umysłową wiąże się władza. Władza! Pomyśl: im bardziej człowiek jest pomylony, tym więcej może mieć władzy! (K.Kesey)

Wiecie, co to jest? Ot zagadka… Taki tam mój mały zestaw survivalowy. Dać wyraz niezgody wobec ogólnonarodowego szaleństwa i zachować resztki zdrowych zmysłów w stanie niezmąconym… Tyle na dziś. Powiecie – było. Ano było, ale se wróciło…. Generalnie nie godzę się na bicie mnie otwartą dłonią po pysku, nie godzę się na arogancję i pychę, będę jednak grzeczna - postaram się utrzymać emocje na wodzy i pojadę kulturalnie…. Dziś poniedziałek, zatem zapraszam w podróż literacka. Taką z grubej rury…. Lot nad kukułczym gniazdem Kena Keseya. Dzieło absolutne. 
Mała dygresja … krucjata różańcowa za ojczyznę! (co to kurnia za struktura w ogóle jest) domagała się zdjęcia kontrowersyjnego spektaklu z desek Teatru Polskiego… (spektaklu żadna z krucjatowych istot nie widziała, bo akcja zadzierzgnęła się przed premierą, ale już czuli, że będzie źle - ciekawostka: podobnie "czuł" minister kultury - gratulujemy!); poseł jedynej słusznej opcji apelował o natychmiastowe wyrugowanie z repertuaru Filharmonii Łódzkiej dzieł rosyjskich kompozytorów…. No cóż w sytuacji, gdy Mistrz i Małgorzata jest najważniejszą książką mojego życia zaczynam wpadać w panikę. Bierzmy się zatem za Lot…, bo być może niebawem nie będzie już takich możliwości. Coraz mocniej obawiam się, że zaproponowany zostanie indeks ksiąg zakazanych, a my rzucimy się w radosny pląs wokół stosów, na których zapłoną obrazoburcze dzieła literackie…i może w sumie nieźle będzie, jak na papierze się ta zabawa skończy… Lot... może nas w pewnym stopniu przed szaleństwem ochronić, no bo cóż jest skuteczniejszą profilaktyką zmącenia rozumu niż opowieść o domu wariatów… 
Pierwszy umiera optymizm, po nim miłość, na końcu nadzieja. Tak to się właśnie dzieje – ja jestem na etapie przygaszania optymizmu… Przeczytajcie kochani Lot... - i chociaż tę historię zapewne świetnie znacie - przeczytajcie ponownie i jeszcze raz i jeszcze – żeby nie popaść w konformizm, bo to największy grzech wobec świata. Przeczytajcie najwspanialszy hymn na cześć wolności. Przeczytajcie o walce człowieka z systemem. Przeczytajcie o walce o samego siebie, o własną godność, o prawo do bycia wolnym, niezależnym, prawdziwym, o prawo do NIE-bycia baranem. Przeczytajcie o systemie, który pod maską pozornego dobra, ładu i porządku ukrywa sadystyczne oblicze potwora. Błagam przeczytajcie. I zapamiętajcie Dobry Indianin powinien umieć się wyżywić, jedząc wszystko, co nie zje go pierwsze….


sobota, 21 listopada 2015

Obdarowana...

Radość, wielka radość.
Radość w przymusie.
Radość w niemocy.
Radość w upadku.
Radość w głupocie.

I radość z podarków. O tym jakoś autor (Kuba Sienkiewicz) zapomniał.... a ja prezenty dostałam...


Od Pat...interendo. Moje ukochane sękacze! I te cosie, co ptasie mleczko biją na głowę i Wojtki dla Wojtka... o maseczce dla mnie i tonie próbek azjatyckich cudosiów nie wspominam nawet...
Pat buźka leci... i pewnie jeszcze coś doleci.



A to... prezent od mojej kochanej kumpeli Filiżanki - z serii: dla każdego coś miłego. Ja dostałam większość fantastycznej zawartości pudełka, ale również moja psica uśmiecha się szeroko do Filiżanki i macha ogonkiem na wielkie dziękuję!!!! Mikołaja zeżarłam...
Dziewczyny - ale radochy mi na serducho nakapałyście! Jak mnie to cieszy! Kurcze, no. Dziękuję.

piątek, 20 listopada 2015

Czary – mary czyli jak to się zaczęło…

Bo Nibylandia jest zawsze – w mniejszym albo większym stopniu – wyspą, gdzie błyskają, od czasu do czasu, zdumiewające barwy i gdzie są koralowe rafy, podobne do obłoczków dalekie statki, dzicy ludzie, odludne legowiska zwierząt, gnomy zajmujące się krawiectwem…

Wszystko zaczęło się jak w każdej porządnej bajce…
Dawno, dawno… no po prostu ładnych parę lat temu, za kilkoma fajnymi górami, w małym drewnianym domku rozgrywała się scena zaiste niezwykła. Nad kolebką, szczelnie wypełnioną rozwrzeszczanym różowym bobasem, pochyliły się trzy zafrasowane, grubawe wróżki. 
Pierwsza – ukrywająca czarne oczy za potężnymi szkłami - dotknąwszy różdżką zmarszczonego czółka istotki, wyszeptała: będziesz miała głowę buzującą od pomysłów, twoje myśli będą kolorowe niczym motyle i jednocześnie mroczne, podobne  niepokornym, złowieszczym demonom. Będziesz pragnęła wiedzieć i widzieć….Więcej i więcej… Ciągle i wciąż. 
Druga wróżka – błękitnoskrzydła, dmuchnąwszy delikatnie w zmarszczony nosek, zaśpiewała: darowuje ci gorące serce, wspaniałą rodzinę, cudowne dzieci. Będziesz kochała, a i ciebie będą kochać
Trzecia – najpulchniejsza - podgryzając czekoladowego batonika, połaskotała wydęty brzuszek i zaśmiała się srebrzyście: humor nigdy cię nie opuści, zawsze będzie czaił się w sercu, nawet gdy ciało zapłacze… to bezcenny dar, bo humor kochanie, to i bezpieczna przystań i droga ucieczki.
Zadowolone wróżki ucałowawszy maleństwo, z trudem odtoczyły się od kołyski i przysiadły przy kominku, by w podniosłym nastroju uraczyć się owocową herbatką.
Leniwy spokój różowego wieczoru nie miał jednak trwać zbyt długo…
Nagle zadrżała ziemia! Złota błyskawica przecięła niebo, a pchnięte zimnym oddechem drzwi otworzyły się gwałtownie… W ich ciemnej oprawie, pojawiła się istota zachwycająca. Wysoka i szczupła. Jej oczy przywodziły na myśl błękitne oceany, czerń włosów – lśniące skrzydła kruka a różane usta … cóż… były wściekle skrzywione.
-  Witajcie siostrzyczki…. Uśmiechnęła się z ironią. 
- Jak zawsze nierozłączne… 
Trzy zawstydzone grubaski poderwały się karnie z poduszek i przestąpiły nerwowo z nóżki na nóżkę - równo i synchronicznie, niczym sterowane jakimś niewidzianym mechanizmem.
- Whisky? Piękność podniosła do ust skrzący puchar… - Tfu…herbata!
- Ha…. A cóż my tu mamy. Podfrunęła do kołyski.
- O dziecko – wzdrygnęła się ze wstrętem. - Doprawdy rozkoszny malec.
- To dziewczynka – zaoponowała nieśmiało jedna z wróżek
- …A dziewczynka. No nie wygląda…. A co wy tu siostrzyczki robicie…
-  Chrzciny. Przybyłyśmy na chrzciny – padło z kącika
- A Chrzciny. O. A czemuż to mnie nikt nie zaprosił na chrzciny…. Oj - zasyczała - to bardzo niegrzecznie… Ktoś tu nie ma dobrych manier… Jej lodowate spojrzenie zmroziło zbite w ciasną gromadkę siostry… ale jestem wspaniałomyślna. I obdaruje maleństwo… Zaraz…. Cóżeście mu dały.
- Jej – ponownie zaoponowała jedna z grubych wróżek
- Jej, jej – wrzasnęła z całą mocą piękność, waląc pięścią w stół. Kołyska wydarła się całą mocą młodych płuc.
- Cisza! Grube wróżki skuliły się jeszcze bardziej, kołyska zamilkła…
- Co to… rozum, serce, rodzina, humor… tak humor się przyda…. Wspaniałe prezenty dostałaś od moich sióstr, tyle tylko że ciężko będzie ci się nimi cieszyć… bo wciąż będziesz wysyłana w delegacje służbowe… rzuciwszy tym darem niczym klątwą, z głośnym śmiechem piękna wróżka rozwiała się w zimnej mgle.

No tak to mniej więcej wyglądało… Coś mi się wydaje, że ta ostatnia jędza jeszcze coś o grubych udach wspominała, ale głowy pod topór nie położę, bo zachowałam dość mgliste wspomnienie tamtej chwili i w sumie nie jestem pewna, czy to jednak nie była ta od batonika.

Kurza miednica. Znowu jadę.

czwartek, 19 listopada 2015

Czasem wyobraźni zbyt mało…

Co obchodzi cię jak korzystam z szaleństwa – bez czy w pasach bezpieczeństwa... (Happysad)
Kim w świecie szaleńców jest ten, którego nie opuściły zmysły… 
Dziś Jana zagląda w przeszłość - przez okno do innego świata. Zapraszam...

Teraz…

Podjechały pod żelazną bramę. Nina zaparkowała, westchnęła, przekręciła kluczyk w stacyjce i wysiadła z samochodu.
- Jesteśmy. No ruszaj się. Chciałaś zobaczyć, to zobaczysz. Poznasz swoją rodzinę. Wyłaź do jasnej cholery, nie będziemy tu tkwiły w nieskończoność - warknęła.
Jana ociągając się wysiadła i podeszła do bramy. Tuż za nią rozciągał się piękny park a w oddali bielał świeżo odmalowany dworek.
Ośrodek pomocy społecznej dla kobiet.
Jana z przerażeniem spojrzała na matkę.
- Jak to? To przytułek? O co tu chodzi? Co wyście zrobili?
- Chodź to się dowiesz. Rozgrzebałaś kurhany, zniszczyłaś życie tylu ludziom żeby poznać swoją urojoną tajemnicę, to ja ci ją zaraz pokaże. Zobaczysz to na własne oczy. Dość mam, rozumiesz, dość ciebie i tej zasranej rodziny. Chodź, popatrz i żyj sobie z tym. Ja mam dość, dość - rozumiesz!?
Nina zdecydowanie i silnie, niczym strażnik więzienny złapała Janę za ramię – idziemy.
Krótką drogę do pałacyku odbyły w milczeniu, każda zatopiona we własnych myślach. Jana żałowała, ze w ogóle zajrzała do tej szuflady, ba że weszła do pokoju matki ale było już za późno na cofnięcie czegokolwiek, zwłaszcza że z ławki poderwała się młoda kobieta i radośnie do nich machając zakrzyknęła z delikatnym zaśpiewem w głosie.
- Dzień dobry pani Ninko, jaka niespodzianka - i żwawo ruszyła w ich stronę
- To Tatiana, Ukrainka, pracuje tu, dziewczyny ja lubią – szepnęła Nina
- Jakie dziewczyny, o czym ty mówisz? – odszepnęła Jana. Tak naprawdę miała dość. Pomoc społeczna, Ukrainka, dziewczyny, ciężka atmosfera w samochodzie, pretensje matki – chciała tylko odwrócić się i uciec, byle daleko od tego całego bałaganu… ale zamiast tego dała się wyściskać nieznajomej Ukraince i powieść w stronę dworku, gdzie miała poznać dziewczyny - kimkolwiek były.
Tymczasem Nina, która wyglądała tu na zadomowiona trajkotała swobodnie z każdym kogo napotkały. Jana przyjrzała jej się ze zdziwieniem. Matka w niczym nie przypominała ani tego sfinksa, z którym odbyła podróż ani furii, która niemal za kołnierz przywlokła ją pod drzwi tego zakładu. Zakładu, z którego teraz ku przerażeniu Jany zaczęli wysypywać się pensjonariusze. Jana stała jak skamieniała. To był dom pomocy społecznej dla kobiet upośledzonych umysłowo. Tu była jej rodzina?
- Lusia śpi, a Konstancja jest na zajęciach – szczebiotała wesoło Tatiana kompletnie nie zwracając uwagi na kobiety dotykające ich twarzy. Jana nie bardzo wiedziała, jak powinna się zachować. Wszystkie kobiety były stare, niewątpliwie chore ale też uśmiechnięte i ciekawe jej - nowego przybysza. Nina nie budziła aż takich emocji – widać była tu częstym gościem a sądząc po ilości buziaków i uścisków którym swobodnie się poddawała, również gościem oczekiwanym.
- Czy jesteś moja mama – maleńka staruszka podpierająca się balkonikiem chwyciła Janę za rękę i spojrzała jej z nadzieją w oczy…
Jana zrozumiała, że oto znalazła się w innym świecie - tu wszystko funkcjonowało inaczej niż w znanej jej rzeczywistości - normalności, to była kraina szalonego kapelusznika – tylko tu córka mogła być o 50 lat starsza od matki a bielutkie jak śnieg babcie mogły układać lalki do snu. Ale ten pozornie szalony świat miał swój porządek i logikę. Wedle jego standardów to ona była dziwolągiem ale jednocześnie bardzo nie chciała stać się intruzem. Zauważyła, że Nina przygląda się jej z uwagą. Jana odetchnęła, spojrzała na staruszkę dalej ściskającą jej rękę
- jeśli chcesz dziś mogę być twoją mamą - uśmiechnęła się do babci. Ta energicznie kiwnęła głowa i zawołała:
- Zuzia, Stasia – mama do mnie przyjechała.







środa, 18 listopada 2015

Poradnik małego masochisty czyli o koncentracie żrącym słów kilka

Herbata stygnie zapada mrok 
A pod piórem ciągle nic
Obowiązek obowiązkiem jest
Piosenka musi posiadać tekst
Gdyby, chociaż mucha zjawiła się
Mogłabym ją zabić a później to opisać

W moich słowach słoma czai się
Nie znaczą nic

Jeśli szukasz sensu prawdy w nich
Zawiedziesz się
A może zmienić zasady gry
Chcesz usłyszeć słowa
To sam je sobie wymyśl
(Hey)

Niemoc twórcza mocno mnie dziś osadziła na dupsku, ale - pomimo ogromnej sympatii, jaką darzę panią N - do wymyślania tekstu dzisiejszej opowieści przymuszać nikogo nie będę. Trąciłoby to chyba nawet perwersją, a ja w żadnym calu perwersyjna nie jestem. Tylko prosta i nieskomplikowana. Niczym budowa cepa – chciałoby się zakrzyknąć, ale cep takiego udka nie ma. Więc coś nas tam jednak dzieli. Udko. Bredzę znaczy od świtu.
Moje trzy zwoje intensywnie pracują. Para bucha z nozdrzy… cóż by tu dziś rzucić na białą kartkę papieru… Udko! No właśnie. Udo nawet! Duże, grube i potężne niczym dąb Bartek, do tego obleczone solidną warstwą cellulitu. Tak. To ponętne mięsiwo będzie dziś bohaterem naszej opowieści. 
Posłuchajcie kochani…. Oto bajka. Nie nie bajka. To rzeczywistość. Otóż Malkontentka raz na jakiś czas, gdy przypadkiem niekompletnie ubrana przebiegnie z gracją hipopotama przez korytarz –staramy się unikać takich sytuacji pro publico bono - może ujrzeć swe odbicie w zwierciadle. Taka przebieżka skłania ją zazwyczaj do podjęcia pewnych kroków, mających na celu poprawę sylwetki i innych takich tam... Kolokwialnie rzecz ujmując – gdy Malkontentka wystraszy się swojej osoby w lustrze, wówczas w trybie nagłym przeprowadza chaotyczną akcję walki z cellulitem. Malkontentka ze swej natury jest niesystematyczna, nie chadza na siłownie, żre za trzech i do tego słodko, pije kawę czyli grzeszy notorycznie. Próbowała już różnych smarowideł – bez efektu rzecz jasna. Bo bez zmiany trybu funkcjonowania… eeee szkoda gadać. Ale teraz miało być inaczej… Smarowanie i ruch - taki był plan. 

Na dobry początek zakupiła nasza bohaterka cudowny koncentrat BingoSpa cynamonowo-algowy z L-karnityną za cenę 29,90 zł polskich. Koncentrat zapodany na udo ma szczypać i palić, czyli żreć i roztapiać cellulit. I bajka. Malkontentka myśląc niewiele, uczyniła herbatę i z nasmarowanymi udami plus folia i dres zasiadła przed telewizorem, aby uraczyć swoją artystycznie niewyżytą duszę odpowiednym programem rozrywkowo-egzystencjalno-detektywistyczno-matrymonialno-przyrodniczym Rolnik szuka żony. W czasie, gdy kilku farmerów szukało sobie tych żon, malkontenckie uda miały przechodzić metamorfozę. Siedziała zatem Malkontentka i czekała. Uświadomiona wizażem posiadła już wiedzę, że ma palić, a ona ma się wić. Takie trochę klimaciki sado-macho… A u nic. Zero. Rolnicy już prawie zaręczeni a Malkontentka wciąż bez doznań! Uznawszy, że doznań jednak nie będzie Malkontentka założyła trzy opcje – albo jej wrażliwość jest na poziomie betonowego bloku, albo warstwa tłuszczu jest tak solidna, że tłumi wszelkie doznania, albo kupiła podróbkę – to ostatnie rozsierdziło ją szczególnie. Odgrażając się w myślach handlarzowi pomaszerowała do łazienki, gdzie ściągnęła folię, chwile zastanawiała się czy koncentrat zmyć czy wmasować – wmasowała, wciągnęła dres i wróciła przed telewizor. W tym czasie na ekranie pokazała się pani prowadząca i poinformowała, że co będzie dalej, to się okaże, ale za tydzień. Cóż było robić, Malkontentka oklapła zdegustowana – bo ani cellulit nie zeżarty przez koncentrat, ani rolnik w pełni nie obejrzany a tu czas spać… Chwilkę jeszcze popatrzyła na gadające głowy w programie informacyjnym i już miała rozłączyć się z bazą, gdy nagle i bez ostrzeżenia zaczęło się! Mieszkańcy bloku nie zapomną tego krzyku, który rozdarł nocną ciszę. Małżonek Malkontentki nie zapomni widoku Malkontentki w dziwnych podskokach galopującej do łazienki…. Nie kochani, nie był to nagły atak choroby św. Wita, to tylko koncentrat zadziałał z opóźnieniem ale za to z mocą… no wodospadu. Mycie, polewanie zimną wodą… nic absolutnie, nic nie dawało. Półtorej godziny męki – tyle dostało się udkom… Myślę sobie, że może gdyby częściej…. Tylko, że Malkontentka teraz to się boi…. No, ale jej wybór. Nikt przecież nie mówił, że będzie łatwo. Na nic też tłumaczenia, że przejście z kanapy do toalety, to nie jest ten rodzaj ruchu, który wraz z koncentratem uczyni cud... Moi mili, jeśli lubicie przeżycia z pieprzykiem, jeśli kręci was z zabawa ogniem, jeśli kryjecie w sobie duszę masochisty – za jedyne 29,90 czeka was prawdziwa orgia doznań.

wtorek, 17 listopada 2015

Made in Japan czyli kosmopolitycznie na obliczu

Ręce, serce, głowa, szyja, piersi, dolna część tułowia, kochana,
nie wszystko jest made in China.
(J. Kawalec).

Ano właśnie nie wszystko! Malkontentka, na przykład, jest made in Poland… no z drobnymi domieszkami, ale to tylko podzespoły, więc nie warto wyszczególniać. Ulubiona maska do siedmiu malkontenckich włosów ma na słoiczku informację, że sdiełano w Rossii, tam również wymyślono najważniejszą książkę malkontenckiego żywota. Perfuma born in the USA, a nieśmiertelne trapery made in England. Jest, zatem Malkontentka szalenie kosmopolityczną prowincjuszką… chociaż cholera, w naszej tu lokalnej Casablance za słowo "prowincja" można dostać w zęby – albo między zęby, bo z gęstością uzębienia u tubylców różnie bywa. A skoro tak światowo Malkontentka sobie na zapupiu poczyna, to czemu nie miałaby jeszcze śmielej? Ano właśnie. I tak poczuwszy się wyemancypowaną, nowoczesną i nieustraszoną Wonder Woman zapragnęła Malkontentka... Japonii. Japonii na obliczu! A gdzie Japonia w buteleczce i słoiczku? Tylko u Berdever

Dziś moi Państwo kolejny kosmetyk z serii zakupionych i intensywnie użytkowanych przez nasza bohaterkę, czyli Hada Labo Gokujyun - lotion z pięcioma rodzajami kwasu hialuronowego. Tak, dobrze przeczytaliście – z pięcioma. Bo wiecie, z Malkontentką jest tak, że wszystko robi na maxa. Tu nie ma nic na pół gwizdka – jak leniuchuje to tak, że leniwiec jawi się przy niej niczym torpeda, a jak pracuje …to póki mordką w glebę nie zaryje. Jak nawilżanie – to nie jakiś tam jeden kwasik – pięć, pięć musi być! I słusznie, bo nawet fajki trzeba kopcić solidnie a co dopiero dbać o urodę, czy też o jej brak. Pięć rodzajów kwasu made in Japan ukrytych jest w urokliwej buteleczce, opatrzonej wieloma tajemnymi znakami – Malkontentka pokłada tu głęboką wiarę w Adze od Japonii, że stoi tam, że to kwas hialuronowy, a nie powiedzmy solny i że do twarzy… no nic. Trzeba było się uczyć języków obcych, a nie teraz patrzeć jak bezrozumne ciele i jeszcze się wydurniać! Zapłakać! Zapłakać nad własną ignorancją! A i na przyszłość radzę ...nie rzucać się na buteleczkę z nożycami… Bo jakże inaczej. Buteleczka z retinolem zdemolowana, to czemu ta z kwasem a nawet pięcioma miałaby ocaleć i szpanić się w łazience. Przecież trzeba tak gmerać sekatorem, żeby zniszczyć bezpowrotnie opakowanie. Ech… Przy tym bezrozumnym ataku, cudem chyba udało się nie utracić bezcennej zawartości. Szkoda nawet gadać. Po przeczytaniu trzy razy – dla pewności - opisu na stronie Berdever, Malkontentka przystąpiła do aplikowania produktu na oblicze. A malkontenckie oblicze - młodości nie pierwszej i nie najświeższej - zdecydowanie domaga się solidnego nawilżenia. A tu masz ci los – tylko kroplę! Tylko jedną kroplę należy wklepać w całą powierzchnię twarzy. Jako że mordka malkontencka jest rozmiarów …no przyjmujmy dużych – należy zaszaleć i użyć kropel dwóch! I zaprawdę powiadam Wam mili Państwo - te dwie krople to aż nadto. Starczą i na… ogromne połacie malkontenckiej twarzy i na szyję grubości solidnego dębu. Jest dobrze! Kosmetyk jest przez Malkontentkę używany co świt – wieczorem idzie retinol … zaraz, zaraz chyba takie połączenie nie jest zgubne i ostateczne…? Ktoś wie? Wracając do tematu – po tych kilku tygodniach systematycznego oklepywania widać różnicę. Przede wszystkim w kolorycie. Niemłoda już buzia, szarawa i zmęczona, nabrała takiej wiośnianej świeżej barwy, nawet jakby z lekkim rumieńcem. Jest młodo. Jest promiennie. Czuć napięcie skóry, nie gnie się i nie mnie tak ochoczo i trwale przy byle podparciu policzka ręką… to ważne. Jasne że ta wstrętna zmarszczka na czole nie zniknęła, ale co tam… takie ślady po uczciwej walce nie szpecą. A i cudów nie ma – chociaż powtarzam, z przyjemnością bym jakiegoś doznała, szczególnie jeśli chodzi o gwałtowne odmłodzenie. Pięć rodzajów kwasu hialuronowego wchodzi do malkontenckiej pielęgnacji na stałe! Polecam Wam serdecznie. Hada Labo Gokujyun u Berdever.

poniedziałek, 16 listopada 2015

O tym, co można dostrzec z okna pociągu, czyli jak upić się na biedronkę


Strzeż się pociągu… a jeszcze bardziej strzeż się tego, co możesz z jego okien zobaczyć…
Upiliście się kiedyś na biedronkę? Tak, że ani rączką, ani nóżką? Odjechaliście kiedykolwiek tak, że po porannym bolesnym przebudzeniu, w miejscu jakichkolwiek wspomnień ziała czarna dziura i jedynie mglisty lęk, rozchwiane zęby i rozorana czaszka sugerowały, że wydarzyło się coś, co zdarzyć się nie powinno? Dla Rachel taki stan to codzienność. Rachel ma lat trzydzieści plus. Jest samotna, porzucona i ostro sfrustrowana. Codzienny ból dupy łagodzi alkoholem. Spożywanym w trybie nieomal stałym. Ale niechaj nie ośmielą się wydawać sądów o wódce ci, którym nie jest ona potrzebna. Rachel wódki potrzebuje. Potrzebuje też najprostszej, trywialnej zwyczajności - stara się zachowywać pozory. Pozory pozorów. Ten cień normalności to codzienna wyprawa do pracy pociągiem… Do pracy, której dawno nie ma… Ale jest coś innego – życie za oknami pociągu. Czyjeś życie. To ono determinuje egzystencje Rachel, pozwala jej oszukać rzeczywistość, pozwala stworzyć obraz związku idealnego, daje poczucie bezpieczeństwa i ukojenie. Ot taka prywatna mini sielanka podparta kieliszeczkiem. I nagle kieliszeczek pęka – Rachel podczas rutynowej przejażdżki, w miejscu, które z upodobaniem obserwuje widzi coś, czego zobaczyć nie powinna i nie chciała. Potem jest już tylko wódka, z niejasnymi przebłyskami pamięci… I dręcząca niepewność, co wydarzyło się, gdy pijana w sztok noc leżała z mordą obitą w kałuży pod wiaduktem… Kochani. Dziewczyna z pociągu Pauli Hawkins zbiera bardzo skrajne recenzje. Takie od Sasa do lasa... Nie cierpię takich książek! Nie cierpię thrillerów! Szczególnie psychologicznych! A jednak zachwyciła mnie ta opowieść! Zachwyciła poważnie, bo książka jest znakomita! I tu pędzę w stadzie sprawnie uwiedzionych owiec. Nie przyczepię się do żadnego kawałka tej historii, bo podobnie jak sam Stephen King (hmm… tak, tak), przeczytałam ją w jedną noc. Dziewczyna z pociągu Paula Hawkins Polecam.
Szeptał tylko „gałązko jabłoni kocham cię”, a potem poszedł na tory pod pociąg. (Edward Stachura) Tak… czasem należy strzec się pociągu bardziej niż zazwyczaj...

sobota, 14 listopada 2015

Gawroche...

Choćby zalana krwią, twarz porcelanowej lalki zawsze pozostaje przyozdobiona uśmiechem (znalezione w sieci)

...tyle światów się wczoraj skończyło


...nowy przyjaciel
paryski ulicznik
gawroche

Franek

piątek, 13 listopada 2015

List do ND. (Nie czytać przy jedzeniu!)



Oto jest pies. Jak pies wygląda, każdy widzi. Ma masywną posturę, cztery łapy, ogon, uszy, mokry nos. Standard.
Oto jest pies. Jaki jest pies, nie każdy chce zauważyć. Ma mądre oczy, wyrażające bezmiar absolutnej i doskonałej miłości. Ma piękną duszę, nieskalaną podłością i cynizmem. Ma serce pełne tęsknoty, oddania i wierności. Jest niezłomny, odważny, kochający. Za życie swojego pana odda własne.
Oto jest pies. Pies – przez duże P.
Oto jest mój Pies – mój towarzysz, mój współmieszkaniec, mój przyjaciel.
Paskudna istoto ludzka zanim ponownie obrzucisz wymiotem swoich ust mojego przyjaciela, walnij solidnie swoją pustą głową w mur. Albo zrób cokolwiek innego. A najlepiej zamilknij, zanim uaktywnisz moje gruczoły jadowe… Mój pies jest osobnikiem wiekowym i kulturalnym. Bez nałogów. Nie pije alkoholu – nie rozsiewa tym samym butelek po trunkach na klatce schodowej. Nie pali papierosów – zalegające na schodach pety siłą rzeczy również nie były nigdy w jego posiadaniu. Sprawa poważna…. Kupa! Kupa malowniczo spoczywająca na półpiętrze również nie jest autorstwa mojego psa! A dlaczego… ? A dlatego…
Pierwsze najważniejsze – to nie jest psia kupa!
Drugie najważniejsze – ani ja, ani nikt z członków mojej rodziny, do której pies należy na pełnych prawach, nie robi kupy na klatce schodowej! Gdyby nawet tak straszliwa katastrofa komukolwiek się zdarzyła – mamy zwyczaj sprzątać i to zarówno po sobie, jak i osobnikach siłą rzeczy nam podległych – dzieciach, zwierzętach… 
Ma to jakiś związek z wychowaniem, kulturą i sposobem bycia. Nie plujemy na ulicy, nie wywalamy papierków z jedzonego hamburgera pod nogi i nie oczyszczamy popielniczki samochodowej – przez okno na skrzyżowaniu – pierdu… Nie, bo nie. Ba, powiem więcej istoto ludzka, posprzątaliśmy po tym człowieku, który nocował na klatce schodowej – wynieśliśmy na śmietnik – uzbrojeni w rękawice – niewyobrażalnie woniejące odpadki, które rozsiał gdzie się dało. Nie wiem, co było w reklamówkach pozostawionych przez tego pana, ale skojarzenie z zepsutym mięsem, kawałkami innego obywatela czy czort wie czym doprowadziło nas wprost do toalety. Tak, istoto – posprzątaliśmy to, otworzyliśmy okna… zrobiliśmy to dla siebie, pro publico bono i dla Ciebie również – żebyś nie musiała tego wynosić po weekendzie. W zamian za to usłyszeliśmy stek wyzwisk na temat „tego” psa, który nasrał a ty musisz sprzątać. Usłyszeliśmy jazgot przekupki na temat naszego braku kultury, braku szacunku do pracy innych ludzi (z tą pracą to bym nie szalała, tak nawiasem mówiąc), na temat buractwa etc. Oj pogniewałam się – a mój gniew może być bardzo groźny, podobnie jak pogniewali się sąsiedzi, bo mój pies Szanowna Pani Nowa Dozorczyni cieszy się ogromną sympatią i szacunkiem współlokatorów. Nie warto więc drzeć buźki po próżnicy, a generalnie nie warto nikomu niczego zarzucać, nie mając pewności i dowodu… bo wiesz istoto ludzka… u nas działa zasada naczyń połączonych ….czasem i pies może mieć swojego obrońcę.

czwartek, 12 listopada 2015

Z mroku…

Wszelkie narodziny są narodzinami z mroku w światło… (F.W.Schelling)

Czasem jednak reszta porządku wszechrzeczy ulega potężnej sile chaosu… i wówczas mamy TO:
Bardziej niż wtedy…

- Aaaaaaaaaaaaaaaaa - przeciągły wrzask rozdarł ciszę. Tak nie krzyczy człowiek. Tak ryczy zranione zwierzę. Albo demon. Demona Teresa bała się najbardziej. Bardziej niż dzikiego zwierza czy esesmana. Bała się demona, który tak opętał Niteczkę, że leży tu teraz z rozdziawionymi nogami i nie może urodzić, tego co w niej siedzi. Taki wstyd. Teresa miała dość. Czuła że wariuje. Przeżegnała się po raz kolejny i wzniosła oczy ku niebu a właściwie brudnemu sufitowi. Kręciła się po ciemnej piwnicy, usiłując zakończyć tę mękę przez która przepełzała jej podopieczna. Poród trwał zbyt długo. Teresa miała wrażenie, że siedzą w tej piwnicy już kilka dni, a może miesięcy czy nawet lat. Nie wiedziała, czy jest noc, czy dzień. Starała się uciszyć Niteczkę motającą się po prowizorycznym barłogu. Jej krzyki mogły ściągnąć do brudnej piwnicy nieszczęście. Myśląc o tym, Teresa przeżegnała się i po raz kolejny poprosiła Boga o pomoc a przynajmniej rozwikłanie zbyt mocno zaciśniętych węzłów w ciele Niteczki. Dziecko nie chciało się urodzić.
- Aaaaaaaaaaaaaa - ponownie dobiegło z podłogi - Teresa rzuciła się na kolana - Co malutka? - Nianiu, umieram - Niteczka miała szalone oczy, rozgorączkowaną twarz, była zlana potem a jednocześnie trzęsła się z zimna.
- Spokojnie dziecko, nie umierasz, to tak musi być - wyszeptała bez przekonania - Bóg stworzył kobietę by cierpiała - Teresa wprawdzie sama nie wiedziała dlaczego Bóg miałby być tak okrutny wobec Niteczki ale uznała, że w zaistniałej sytuacji należy o nim wspomnieć.
- Nie pieprz mi o Bogu, zrób coś - zawyła Niteczka po czym nagle ucichła, jakby już samo użycie nadaremno imienia pana, uwięziło jej dech w piersi na wieki.
Teresie zamarło serce. Umarła - przeleciało jej przez głowę. A co z dzieckiem - w ułamku sekundy przypomniały jej się wszystkie zasłyszane opowieści o martwej matce i dziecku jeszcze żyjącym w jej łonie. Co ma robić. Nie przetnie przecież brzucha Niteczki… nawet martwej Niteczki! Delikatnie dotknęła jej dłoni. Dziewczyna westchnęła. Teresie kamień spadł z serca. Żyje. Nie będzie musiała rozcinać jej brzucha ani wygrzebywać ze środka dziecka. Otarła spocone czoło rodzącej i przygotowała się na powitanie esesmańskiego potomka. Małżeństwo z Frankiem nie było w stanie zamydlić jej starych oczu. Teresa wiedziała kto jest ojcem kłopotliwej zawartości brzucha.
Nieoczekiwane przez nikogo dziecko przyszło na świat po kolejnych kilku gorących godzinach, gdzie jego matka znajdowała się w różnych stadiach życia i świadomości, błąkając się po resztkach jawy i realnego istnienia, niczym ognik nad bagnem. W końcu w ostatnim akcie determinacji wypchnęła z siebie krwawy strzęp, który natychmiast otuliły stworzone do przytulania ramiona równie wyczerpanej niani. Po pobieżnym wytarciu, dziecko okazało się spuchniętą, drobną istotką, o czerwonej buzi i spłaszczonym nosku.
- Niteczko, to dziewczynka – Teresa pochyliła się nad młodą matką prezentując człowieczka owiniętego w zieloną chustkę.
Niteczka odwróciła głowę
- Zabierz ją. Nie chce jej nigdy więcej widzieć – szepnęła.
- Dziecko, no co ty. Co ty. Tak nie wolno.
- Słyszałaś - Niteczce zwęziły się oczy - zabierz to. To się nie wydarzyło! Rozumiesz! Zapomnij o tym. Słyszałaś? No idź już! Szybko!
Przerażona Teresa, tuląc tłumoczek, wybiegła z piwnicy wprost w zimną marcową noc.

środa, 11 listopada 2015

Uciecha w serduchu i kręcenie kramiku, czyli wielka buźka dla Przyjaciół-Blogerów

Ból dupy dopadł mnie mniej więcej półtora roku temu. Musiał zaimplementować coś na łącza, bo nagle zapragnęłam prowadzić bloga. Jak na powyższym przykładzie widać - zakłócenia w transmisji bywają zgubne w skutkach. Tak czy owak… strzeż się pociągu, czyli motto życia awansowało na sztandar mojej bladej egzystencji w sieci, roztrojone JA wreszcie przysiadło, czując wygodną kanapę pod tyłkiem i fiuuu…poszło. Co wydarzyło się przez ten czas? …ano sporo. Napisałam około 200 postów, uprawiając przy tym forsowną gimnastykę umysłu, co zaśniedziałym stykom puszki z mózgiem wyszło na zdrowie. Poznałam mnóstwo kapitalnych ludzi. Nawiązałam więzi. Odkryłam pokrewne dusze z jednej serii produkcyjnej. Trafiłam na obłędne blogi, przy których spędzam miłe wieczory. Zyskałam 220 osób, które deklarują chęć przeczytania - przynajmniej od czasu do czasu - mojej radosnej twórczości. Nie zauważyłam rocznicy powstania własnego bloga. Kupiłam milion kosmetyków. Przeżyłam mnóstwo sekund – mniej lub bardziej kreatywnie. No generalnie działo się jakieś życie. Za każdy komentarz, za każdą fajną znajomość, za każde przeczytane słowo – duża buźka. Dziękuję Wam moi mili. Będę kręcić ten kramik dalej z radością w serduchu. To tylko dzięki Wam ta cała uciecha. Dziękuję.
Świat, w którym żyjemy, powstaje z jakości naszych relacji. (M.Buber) Czyli jest dobrze moi Państwo! Jest dobrze.

Rozdanie - wprawdzie nie rocznicowe, bo tu to jakby musztarda po obiedzie - ale mikołajkowe czeka! Zapraszam KLIKAMY



wtorek, 10 listopada 2015

Jak zostać słitkaśną laseczką, czyli Malkontentka ma paletkę The Balm w szafie gdańskiej

To był zwyczajny szary dzień,
Za ścianą dzieci głośny płacz
I męża głos: "Uśmiechnij się!",
Więc ja posłusznie krzywię twarz. 

Ta… to był zwyczajny szary dzień, za ścianą sąsiad, który postanowił zostać bohaterem we własnym domu i szalał z wiertarką, a mąż nie kazał się nikomu szczerzyć, bo przebywał poza bazą. W sielskiej atmosferze zarzuconego zabawkami, książkami i kredkami pokoju siedziała sobie przed laptopem Malkontentka, popijając - z kubka z kotem - kawę okraszoną trującym, proszkowym wybielaczem. Dla równowagi wszechrzeczy doskonale realny pies chrapał donośnie na dywanie. W tle wibrował Możdżer, którego w równych odstępach czasu zagłuszał jednostajny dźwięk wiertarki bez udaru, usiłującej rozpaczliwe przebić się przez beton. W kominku dopalał się korzenny wosk, krzywiąc się na myśl o bliższej relacji z aromatem kapusty, płynącym z sąsiedniego mieszkania. Bajka. Orgia romantyzmu, a Malkontentka, w całym tym zniewalającym otoczeniu, wcale nie wyglądała na zadowoloną. No cóż… pewnym ludziom nie da się dogodzić.
Przyczyn niezadowolenia było kilka – na czoło wysuwała się wiertarka oraz zalana substancją kleistą klawiatura laptopa. Generalnie rzecz biorąc Malkontentka nawet nie była niezadowolona - ona była zirytowana do granic wytrzymałości. A co jest najlepszym sposobem na poprawę skwaszonego ryjka – zakupy! I to najlepiej kasochłonne – tak żeby do kolejnego zasilacza płynąć resztkami sił – czyli kolokwialnie rzecz ujmując - żreć korzonki i bułkę suchą. Czyli idziemy w opcję – chcę być lasencją słitkaśną i kupuję The Balm… Paletkę. Dużą, bo droższa. A co! No niech ktoś wściekłej Malkontentce zabroni. No śmiało… Takich odważnych nie ma! Bo wściekła Malkontentka to podwójny bawół, to taran, to łzy, krew i mocz… hmm… tych którzy posiusiali się ze strachu. Klik i paletka jest…

Tak mniej więcej wyglądały okoliczności, w których nasza bohaterka weszła w posiadanie palety Balmsai…do oczu i brwi z szablonami nawet.
I co? Ano mam uczucie, że ta paletka nie jest najmocniejszym elementem konstrukcji marki. Opakowanie – zwyczajowo w produktach TheBalm – kupuje nasze serce i wskakuje do kieszeni. O królowie marketingu – znajdziecie się w kosmetycznym piekle za te diabelskie sztuczki, które wysysają z naszych portfeli błyszczące monety, zarobione w znoju i pocie. W środku paletka też jest miła oku….ma nawet lustereczko i oczywiście cienie różnorodnej barwy. Wszystko niby w malkontenckim guście, niemniej jednak nie halo - czy kolory marnie napigmentowane, czy ze składem jest coś niedobrze, bo szalenie kłopotliwym jest proces nakładania ich na powieki. Zwyczajnie są tępe… Szablony! Ha! To ci dopiero! Konia z rzędem temu, co wedle nich arcydzieło namaluje. Malkontentkę o mały włos trzeba było na okulistykę transportować. Tak czy owak - mniej sprawny makijażysta stoi przed zupełnie realną perspektywą wydłubania sobie oka. Producent zapewnia też, że paletka jest idealna do zabrania w podróż – na boginie toż to głupota. W podróż to nawet szafę gdańska zabrać można jeśli ktoś ma życzenie – na dzień dzisiejszy żyjemy jeszcze w wolnym kraju. Za jutro głowy pod topór nie podłożę, bo w Krainie Szalonego Kapelusznika wszystko się zdarzyć może. Poza tym ludzie kiedyś podróżowali ze stukilogramowymi, dębowymi kuframi i też twierdzili, że są idealne do zabrania w drogę. Ja w sumie też jestem idealna do zabrania w podróż, jakby ktoś koniecznie chciał sobie żywot zakręcić…
Talc and paraben free – to zarówno Malkontentka, jak i paletka - w sumie jest to dobra wiadomość. Ogólnie rzecz biorąc nie jest źle, ale dreszcz rozkoszy nie przebiegł po żadnym grzbiecie.
I żeby nie było… Piękno jest doskonałością z defektami. (G.Adair) Pamiętajcie!

poniedziałek, 9 listopada 2015

Nocne wampirów rozmowy, czyli zwariujmy sobie o północy

Wampiry istnieją, tylko że zamiast krwi wysysają z nas sny. (W.Kuczok)
Tej nocy przeciągły skowyt rodzącego się nieumarłego, obudził demony pochrapujące słodko na zapomnianym cmentarzysku przy Świętym Ługu. Zdruzgotane – wszak żadna przyjemność być demonem – do tego śpiącym – wcisnęły się przez uchylone okno, żądne świeżej człowieczej krwi, której aromat tak nieznośnie nęcił nadwrażliwe nozdrza. Rozhuśtały stary żyrandol. Włączyły telewizor i przewróciły paprotkę. Ceramiczna donica rozbiła się o posadzkę, krwawiąc grudami brudnej ziemi … plus jeden robaczek. Przerażony skowyt psa rozdarł ciszę na strzępy, a ja podskoczyłam na łóżku…
… Chwila przecież nie mam paprotki…
… Znowu zwariowałam… To już trzeci raz w tym miesiącu…


Posiadłość Blackwood …no trudno spać błogo, po przeczytaniu tej fenomenalnej powieści Anne Rice. Lubicie historie o wampirach? Nie? He he. Ja też nie, ale … Kroniki Wampirów Anne Rice – Posiadłość... to zaledwie jeden z tomów – to SĄ opowieści o wampirach. Nieco jednak inne niż powszechnie występujące, bo… wybitne. I chociaż niby są o wampirach, to jednak o nich nie traktują… Tak na marginesie - sprawa powiązana w serię, ale na tyle luźno, że śmiało można czytać książki z cyklu w dowolnej konfiguracji.
Och, to była męka, przestrach i rozkosz, przechadzanie się wśród ludzkich stad, o które mogłem tylko się ocierać. Byłem potworem.
Wampir w wydaniu Rice, to nie Dracula podrywający się raźno z trumny, ba – to nawet nie szlachetny, bladolicy Edward sumiennie od stuleci kiblujący w ostatniej klasie ogólniaka… – no żesz… w sumie kiepsko się chłopu trafiło;). Wampir z Kronik... to książę ciemności Lestat, to artysta Armand, to zmagający się ze sobą i ze swoją innością ten, który jest obcy, niebanalny, to potwór dla własnych wyobrażeń, to potwór, który – uświadomiony – zaczyna doskwierać…
Wampir to zatem metafora. Symbol samotności i wyalienowania, walki ze sobą i próby ukrycia się w tłumie. Głęboko i smutno. Wpadłam na to dopiero przy dziewiątej części, ale nie jestem szczególnie bystra więc spoko - luzik.
Posiadłość Blackwood ma dość kiepskie recenzje, mnie jednak zaczarowała, pochłonęła i zabrała w magiczną podróż - na smętne mokradła, w krainę zła i cierpienia, w mrok… W życiu nie czułam się tak traumatycznie a zarazem cudownie czytając jakąkolwiek inną książkę. Nie było mnie tu… istniałam w innym wymiarze i w innym miejscu. A potem się dziwić, że cierpię na rozdwojenie – roztrojenie, sorry – osobowości. Język pani Rice jest specyficzny – nie każdy w nim zasmakuje, narracja niekiedy rozwlekła, akcja sennie dołująca. I najpiękniejsze – cały ten koktajl pozornej nudy buduje klimat tak nadzwyczajny, że klękajcie narody. Warto zanurzyć się w budzącej grozę atmosferze starego dworu, poznać jego mroczne sekrety, szeptane pod osłoną nocy przez … ano właśnie. Resztę sobie doczytajcie moi Państwo. Polecam serdecznie. Posiadłość Blackwood. Anne Rice. Idealna na jesienne wieczory… Aż chciałoby się w tym miejscu zawyć przeciągle...

A książki... to źródło nadziei, wszechświaty otwierające się między okładkami: wpadając w nie, jesteśmy uratowani. Posłuchajcie mrocznego podszeptu i dajcie się uratować.

piątek, 6 listopada 2015

Mikołaj u Malkontentki – wielki konkurs z kotem w worku!!!! Zapraszam!

On dostał twój list – na pamięć go zna
Prezenty już wziął i w worku je ma
Bo Mikołaj jedzie tu już. (E.Flinta)

No – jedzie! Prezenty zapragnięte? Listy napisane? Jeśli nie, to trzeba się śpieszyć, bo sądząc po ilości artykułów przynależnych Gwiazdce a wystawionych już w marketach, chyba w tym roku święta będą wcześniej – ktoś coś wie…? W Krainie Szalonego Kapelusznika wszystko jest możliwe. Podobnie jak na malkontenckim blogu. Malkontentka wpasowując się w ogólnie obowiązujące klimaty – wzorem tysięcy innych grzeszników – przechodzi przemianę duchową. No przynajmniej ma taki zamiar. Zacznie od czynienia dobra. Czyli co – konkursik? Z konkursikami sprawa jest o tyle trudna - dla ich autora rzecz jasna - że trzeba wymyślić pytanie, zadanie, cokolwiek… Na dzień dzisiejszy potencjał intelektualny Malkontentki nie pozwala na tak karkołomny wyczyn… Wprawdzie był pomysł, żeby zapytać czytelników, za co lubią Malkontentkę, potem wydrukować, rozkolportować po rodzinie, znajomych itd. i wybrać najbardziej – no wiecie… przychylną – opinię, ale po dłuższym namyśle nasza bohaterka zrezygnowała. Primo – przerażająca opcja, że wobec takiego dictum nikt nie stanie do konkursu. Secundo – trochę etycznie jakoś nie ten teges… ;). Dlatego idziemy w prostotę i gramy w odkryte karty…

Niniejszym ogłaszam…

Mikołajkowy konkurs u Malkontentki

6.11-6.12

Pytanie konkursowe:
Dlaczego pragnę wygrać konkurs u Malkontentki?

Ktoś w ogóle pragnie? Jakby co, to piszcie, piszcie...
Najważniejsze…

NAGRODA

I tu zonk…

Nagroda będzie wypasiona, ale jako że przyniesie ją Mikołaj 6 grudnia 
…no cóż musi pozostać tajemnicą….

Gracie o NIESPODZIANKĘ czyli kota w worku…! 

Warto – Mikołaj obiecał, ze bardzo warto! Będzie i dużo koloru i pielęgnacji i jeszcze czegoś… 
Zatem… Są odważni?

Warunki udziału w rozdaniu na blogu (obowiązkowe):

Publiczne obserwowanie mojego bloga Strzeż się pociągu- http://kasiotla.blogspot.com/
Odpowiedź na pytanie konkursowe.

Dodatkowe losy można otrzymać za:

Publiczne udostępnienie informacji o rozdaniu w poście na blogu (+1 los)
Umieszczenie na swoim blogu powyższego bannera z odnośnikiem do posta z rozdaniem (+1 los)

Zgłoszenie zamieszczamy w komentarzach pod postem.

Wzór zgłoszenia:

Odpowiedź:
Obserwuję bloga jako:
Info o rozdaniu w poście na blogu: TAK/NIE (link)
Banner: TAK/NIE (link)

Baner do pobrania:


A teraz jak zwykle przebiegle maleńką czcionką…

Regulamin
  • Organizatorką konkursu i sponsorem nagrody jest autorka bloga Strzeż się pociągu.
  • Rozdanie trwa od 06.11.2015 do 06.12.2015 do godz. 23:59.
  • W rozdaniu mogą wziąć udział publiczni obserwatorzy bloga.
  • Wyniki rozdania zostaną ogłoszone w ciągu 3 dni od zakończenia rozdania.
  • W konkursie wygrywa 1 osoba, którą wskaże Organizatorka.
  • Aby rozdanie się odbyło, musi wziąć w nim udział co najmniej 70 osób.
  • Na kontakt od zwycięzcy czekam 3 dni. Po upływie czasu wylosuję kolejną osobę.
  • Wysyłka tylko na terenie Polski (na koszt organizatorki) w ciągu 7 dni od wylosowania zwycięzcy.

Będzie, będzie zabawa!
Będzie się działo!

czwartek, 5 listopada 2015

Chaos i nuda czyli męki czwartkowe w błyszczącym papierku

Przeciwko nudzie nawet bogowie walczyli daremnie.(F.Nietzsche)
…czyli że jak?... jestem nie - do - pokonania! Sieję nudę, sieję co czwartek a Wy tak sympatycznie to znosicie, że doprawdy czuję się niewymownie wdzięczna. Miałam skończyć z żałosnym procederem opowiadania Wam historii Jany, ale odezwało się kilka głosów zaciekawionych ciągiem dalszym historii. I chociaż świadoma jestem, że to grzeczność i kurtuazja przez Wasze pióro przemawia (wiadomo blogerzy – ludzie na poziomie), to uczepiłam się tych słów, jak mucha kupkowa i nijak nie pozwalam się odgonić... Smaruje zatem dalej moją opowieść, w której losy dwóch kobiet funkcjonujących w dwóch różnych okresach czasoprzestrzeni podejrzanie się zazębiają. Dla jasności schematu – akcja jest równoległa – rozgrywa się dziś – tu bohaterką jest Jana i w okresie okupacji –Niteczka. Opowieść rozpoczyna spotkanie obu pań… Jany i zwariowanej staruszki – Niteczki, której historie poznajemy retrospektywnie. Dalej jest już tylko chaos i brak chronologii…
Zapraszam.
Dziś rzecz o Niteczce pod serialowym hasłem:
Małżeństwo jest jak spacer po parku – ogólnie przyjemnie, ale trafia się kupa.

Bardziej niż wtedy… 

- Franiu, oni nie są kolaborantami. Przecież wiesz! Zabiłam ich. Boże. Przecież oni nic nie zrobili. Franiu, ja też nie! Nikogo nie zdradziłam. Kocham go. Dlaczego nie chcą zrozumieć, że kochałam go już przed wojną? Przecież to nie jest jakiś obcy Niemiec. To Will. Nasz Will. Bawiliśmy się razem jako dzieci. Franiu, nie pamiętasz…? Co zrobić? Pójdę może tam i się przyznam, że to ja? Żeby rodzicom dali spokój.
Niteczka szybko chodziła po pokoju, wyrzucając z siebie gwałtownie słowa.
- Gdzie? – z kanapy odezwał się milczący dotąd Franiu.
- Co gdzie?
- Gdzie pójdziesz?
- No nie wiem, do nich.
- Do jakich nich? Ty jesteś zwyczajnie głupia dziewczyno. Zapomnij o tym. Nie ma żadnych ich. Nigdzie nie pójdziesz. Słyszysz? Już wystarczająco dużo zrobiłaś.
- Franiu, błagam zrób coś.
- Dobrze… - powiedział przeciągle -… w sumie jest sposób
- Franiu! Boże ty jesteś …
- Zamilknij dziewczyno na chwilę. Powiedziałem, że jest sposób. Tyle, że… sam nie wiem, to już ty musisz zdecydować
- Jaki!? Zrobię wszystko.
- Wyjdź za mnie.
Niteczka nie chciała wierzyć, w to co usłyszała. Wisi nad ich głowami śmierć, zgubiła całą rodzinę, matka boi się wychodzić z domu, żyją jak szczury w ukryciu a on składa propozycje małżeństwa..
- Oświadczasz mi się? Zwariowałeś? Po co?
- Jak po co? Żeby uratować skórę twoją i twojej rodziny. Chyba nie sądzisz, że was sprzątną gdy zostaniesz moją żoną? Moje nazwisko daje ci ochronę i gwarancje. Ty naprawdę nic nie rozumiesz?
- Franiu, nosimy to samo nazwisko - zaprotestowała słabo.
- Tak, ale inaczej je nosimy! Ja nie puszczam się z Niemcami.
Niteczce krew uderzyła do twarzy. Franiu pozwala sobie na zbyt wiele. Myśli, że to co się wydarzyło daje mu nieustanne prawo do obrażania jej?
- Wyjdź – wskazała mu drzwi
- Uważaj – syknął – bo rzeczywiście wyjdę i twoja sytuacja stanie się o wiele gorsza niż jest w tej chwili. Nie jesteś już jaśnie panienką, która będzie mi drzwi pokazywać. Uważaj z kim zadzierasz!
Patrzyła na niego z przerażeniem. Kim jest ten człowiek. Miałby zostać jego żoną? Żoną Frania? Idiotyzm. Przed wojną taką propozycję potraktowałaby jako żart, zresztą przed wojną nie byłoby mowy żeby ona padła. Nie ośmielił by się… A dziś… Z przerażeniem zorientowała się, że rozważa możliwość założenia rodziny z tym potworem. Jak nisko upadła… Jej obrzydliwy, zawsze jakby niedomyty kuzyn Franio. Spluwał na posadzkę i miał żółte od nikotyny palce. Patrzyła na niego z odrazą… Miałaby go dotykać? Nigdy. Ale rodzice…
- Nie kocham cię. Kocham Willa – szepnęła.
- Ja też cię nie kocham, to nie romantyczny przypływ uczuć, tylko czysta kalkulacja. Przeżyjesz i będziesz miała ojca dla bękarta – to słowo padło między nimi. Padło i nie zniknęło. Trwało. Niteczka poczuła jak kręci jej się w głowie.
- Ty…ty .. zacisnęła pięści - skąd wiesz?
- Bo ja wszystko wiem, i to z kim się puszczasz i co z tego wynika. Wszystko. Rozumiesz? I zrozum że Willuś nie wróci, nie ma go, nie istnieje, Willuś kaput - zaśmiał się gardłowo.
Spojrzała na niego zimno.
- A jeśli się zgodzę, skoro to taka czysta kalkulacja, to co ty będziesz z tego miał?
- Ja? Przejechał spojrzeniem po jej sylwetce uśmiechając się krzywo – ja… ja będę miał… – przyciągnął ją nagle do siebie… usiłowała się wyswobodzić ale trzymał ją mocno. Gwałtownie nachylił się nad jej ustami, jego język rozwarł jej zęby, owionął ją jego cuchnący oddech – ja będę miał gorącą dupę w łóżku - rzekł odpychając ją nagle. Upadła na fotel, patrząc się na niego z otwartymi ustami. Czuła się brudna, pełna jego śmierdzących wydzielin, miała ochotę splunąć.
- No to załatwione - rzekł Franiu zapalając papierosa - formalności zostaw mnie. Czas ogłosić radosną nowinę najdroższa - zaśmiał się i naciągnął kapelusz - a potem zobaczysz, co to znaczy być z prawdziwym mężczyzną – mrugnął wychodząc.
Upokorzona Niteczka skuliła się w fotelu. Nie, to wszystko to tylko sen. To nie może dziać się naprawdę. Will... Boże, zabierz mnie z tego świata.










środa, 4 listopada 2015

Oda do grubych ud, czyli jak to z uporczywym cellulitem było…

Wiersz napisałam. O nogach Malkontentki.

Powiem wam dziś tyle
Że malkontenckie nogi
Przypominają te goryle.

Krótki ten wiersz, ale naprawdę nie ma się nad czym rozwodzić. Włochate, plaskate, a jakby było mało to jeszcze utyte i obleczone w grubą warstwę cellulitu…
Biedna Malkontentka. Nie dla niej krótkie spódniczki, zalotne szorty, obcisłe spodnie, kreacje, w których z dłuuugich rozcięć kusząco wyziera smukła nóżka, zwieńczona wysoką szpileczką. Ech… Życie. Z pewnymi sprawami człowiek zdrowy na umyśle po prostu się godzi. Przyjmuje je na klatę i trwa godnie, choćby przyczyniały się do ostrego bólu dupy. Ale nie Malkontentka! O nie. Malkontentka postanowiła uczynić swe odnóża smukłymi, bezcellulitowymi i gładkimi. Jak gwiazda Holyłudu. Bezdyskusyjnie… i żadne tłumaczenia – że to trzeba by te nogi na nowo ulepić, skutków pozytywnych nie przyniosły. Uparła się… Z uwagi na mocno ograniczoną zasobność portfela pewne działania musiała jednak wyeliminować z góry. Lipossanie, depilacje laserowe i inne takie kasochłonne zabiegi nie mieszczą się bowiem w malkontenckiej kieszeni. W sumie chyba dobrze… Nie wiem. Nieważne. Z uwagi na drastyczne ograniczenia dostępności metod „skutecznych” – pozostały „nieskuteczne” i „skuteczne pod warunkiem, że…” i na nich właśnie się skupimy. Zacznijmy od metod „skutecznych pod warunkiem, że…” - będzie szybciej i prościej. Albowiem jedna jest taka metoda i zwie się ćwiczenia fizyczne… no ale niestety, w przypadku Malkontentki wadzi się z nią nieustanie syndrom „absolutnie nie mogę, bo….” Sprawa chyba nie do przeskoczenia w tym stuleciu. Co do metod „nieskutecznych” – mamy balsamy, ampułki i błagania kierowane do ud, żeby stały się smukłe. Etap błagań trwa nadal więc co do efektów - nie wiadomo. Pozostały więc balsamy…. Jak wcześniej wspomniałam, Malkontentka jest osobą niezamożną, stąd nie może pozwolić sobie na puszczenie w udo zbyt grubej gotówki. Dlatego miast antypomatrańczowoskórnych balsamów Vichy, Lancome i innych Diorów zakupiła troszkę inny, tańszy ale też bardzo przystojny specjał - Perfecta slim na uporczywy cellulit. Podkreślmy słowo uporczywy! Obietnic na opakowaniu, swoim – skądinąd zdrowym – zwyczajem, nasza królowa nie czytała, bo i oczu szkoda na tak petitowy druk i rozumu, bo po co ma się zmącić. Bez straty czasu na rozważania pseudonaukowe – co w składzie balsamu i jak ma zadziałać, na który kawałek pomarańczowych nóg - przystąpiła do akcji. Zaprawdę powiadam wam szanowni Państwo. Nie jest nasza Malkontentka wzorcem cierpliwości a już szczególnie z systematycznością jej nie po drodze, ale przyłożyła się solidnie do tego smarowania. Każdego wieczoru widywano Malkontentkę jest starannie i z pasją katuje swoje uda. I co? Ano nic! Uda są w cellulicie. Czyli jest ok, bo skoro balsam jest wedle napisu na tubce NA uporczywy cellulit, to takowy udało nam się podtrzymać. Przed Malkontentka już tylko jedna możliwość. Urodzić się ponownie z boskimi nogami, ale że jeszcze nie wiemy jak to uczynić, pozostaje w stanie niezmienionym na tej najwspanialszej z planet i raduje się ze swojego fajnego żywota, czego i Wam serdecznie życzę… Dystans kochani, dystans i uśmiech na mordeczki, wszak łikendzik kiedyś nadejdzie!

wtorek, 3 listopada 2015

Berdever i Hada Labo, czyli o japońskich kosmetykach, demolce i odnowie wykład niezborny

Wiecznie młodzi pozostają tylko ci, którzy umierają młodo. (J. C.Somoza)
Obejdzie się. Zgadzam się raczej z pozaczasowa panią Czubaszek, że lepiej być starym, niż martwym. Malkontentka też się zgadza, bo z niej prosty chłop i od życia najbardziej oczekuje... życia właśnie. Co absolutnie nie oznacza, że ku starości galopującej w jej stronę z orężem zmarszczek, zwiotczeń i chorób wszelakich, pędzi z otwartymi ramionami, nieuzbrojona i uległa. O nie. Malkontentka jest z natury rzeczy istotą bojową, więc na nadejście lat dojrzałych przygotowuje się starannie. Światowy wyścig zbrojeń przy jej poczynaniach to doprawdy małe miki. Ostatnimi czasy żre zdrowo (w nadmiarze rzecz jasna), czasem ruszy gruby tyłek z kanapy, ograniczyła kawę, nałogów nie posiada – robi się nudna… Łyka witaminy, czyta encyklopedię zdrowia i onegdaj postawiła pierwszą diagnozę wywróżoną z internetu… Gdy pójdzie w picie ziółek zagryzanych raphacholinem - rzucę ją! Rzucę, jak mi bogini miła i znajdę sobie bardziej zgryźliwą wiedźmę, z którą da się wychylić kielicha i zeżreć golonkę. No, ale póki co - w ograniczonym zakresie – wytrzymuję i monitoruję starannie opracowywaną strategię obronną – przyznam, że robi wrażenie – szczególnie na moim portfelu. Kosmetyki, anty – coś tam, ujędrniające – he he, odmładzające, cuda na kiju robiące – etc. Półki uganiają się od wszystkiego. Od wszystkiego? Otóż nie! Klika tygodni temu poczytując sobie bezcenne rady niejakiej Pati – interendo TU, bestyjka z przerażeniem stwierdziła, że bez japońskich specjałów pielęgnacyjnych jej wyścig zbrojeń zatrzymał się na etapie łuku i strzały, gdy inni dysponują już technologią atomową. No i co było robić – kasa na stół, paczka w dom… Berdever TU – nowe uzależnienie. Codzienne jęki, co jeszcze chce i kiedy i że promocja – święty nie zdzierży… Fakt – obsługa mega, klient nie jest klientem ale kumplem, przyjacielem, miło witanym i traktowanym po królewsku. Przesyłka – TU – zniewala swą urodą. Że też te kosmetyki muszą być tak urocze. W każdej – nawet wiekowej - babce tkwi przecież mała dziewczynka i kolorowe, słodkaśne puzderka aktywują ją i jej chciejstwo z całą mocą. I w sumie dobrze, że aktywują, bo azjatyckie kosmetyki naprawdę są godne - i uwagi, i zakupu, i szacunku. Na pierwszą linię frontu Malkontentka rzuciła lotion liftingujący z retinolem HADA LABO.

Podfruwajką nasza bohaterka dawno już nie jest więc wybór, jak najbardziej zasadny. Zwłaszcza, że specjał ma za zadanie nawilżyć zmęczoną cerę, wygładzić zmarszczki mimiczne, rozświetlić mordkę i poprawić elastyczność skóry. Czyli wszystko, co należy. Jak się sprawuje? Ano… Zanim Malkontentka dorwała się do zawartości ślicznej czerwonej buteleczki zdołała w trybie przyspieszonym zdemolować zamknięcie i oderwać wieczko … maślane łapska - szkoda bardzo. Ale trzeba z tym żyć. Nie da się niedźwiedzia nauczyć subtelności. Jeśli oglądaliście Piękną i Bestię – taki poruszający horror dla dziatwy, to tam jest scena, w której rzeczony Bestia chłepcze obiad z talerza… To właśnie to… Wiecie o czym mówię… Malkontentka żywcem w akcji… Wracając do zagadnienia, czyli zawartości uszkodzonej buteleczki. W środku znajduje się substancja płynna w kolorze białawym, nie wydzielająca żadnej woni. Substancje wklepuje się w oblicze – Malkontentka czyni to wieczorem, bo rano… Dobra o perwersjach porannych będzie w special odcinku Tylko dla dorosłych blogerów;). Żartuję – nie będzie, bo rano to Malkontentka zęby gubi, żeby do pracy dobić, zanim zegar na czytniku przeskoczy godzinę W.
Jak widać mam kłopoty z koncentracją ale to raczej nie jest zasługą/winą toniku, tylko nadmiernej ilości kawy – piję podwójnie – za siebie i Malkontentkę.

Lotion wyparł - z kręgów malkontenckiej wiary, nadziei i miłości – kosztowny atomowy kolagen, bo primo – nie należy tych specyfików używać w komplecie, secundo – kolagen nie zdał egzaminu na obliczu bestii. Zgodnie z poradą Anuli TU idzie w cycki –– tfu – w pierś łabędzią. Na obliczu panoszy się zaś Hada Labo – nie umiem zapamiętać tej nazwy! - pomimo że pierwsze dni użytkowania produktu nie należały do pięknych. Mordka prezentowała się mocno średnio. Pojawiły się kropeczki w okolicach brody. A Malkontentka w kropeczki to nadmiar szczęśliwości. Była już gotowa sprezentować lotion mamie, ale pierwej postanowiła nabyć stosownych nauk. I tu mamy kolejny dowód na to, że wszelka wiedza jest przydatna. Otóż! Po retinolu może wystąpić chwilowe podrażnienie i nic to… Rzeczywiście – po dwóch dniach rzucik zanikł, a cera z godziny na godzinę zaczęła wyglądać coraz fajniej. Moi Państwo, konkretne efekty używania specjału Hada Labo były zauważalne okiem nieuzbrojonym już po tygodniu regularnego wklepywania. Przede wszystkim twarz wygładziła się – zanikają bytujące na niej wcześniej nierówności, skóra jest jaśniejsza i wyraźnie napięta. Gęstej sieci zmarszczek wprawdzie Malkontentka jeszcze nie posiada, więc o wpływie na zmięcia i pogniecenia nie ma co gawędzić, ale coś się zadziało, coś co wyraźnie daje efekt odmłodzenia i rozświetlenia. Malkontentka z pewnością zakupi kolejną butelkę. Warto inwestować w mordkę, bo lata lecą a pamiętajcie Po pięćdziesiątce każdy ma taką twarz, na jaką sobie zasłużył. (G.Orwell)

poniedziałek, 2 listopada 2015

Miała być recenzja a wyszła manifa. O polowaniach na czarownice słów kilka.

Zerwana nić jak cienki włos,
Zwierciadło pęka w odłamków stos,
„Klątwa nade mną”, krzyczy w głos
Pani z Shalott. (A.Tennyson)

Polowania na czarownice to śliska sprawa - moralnie naganna, politycznie podejrzana... Możliwości zabawy możnych tego świata są przerażające. Doprawdy nie jest ważne, jakie to czarownice i jacy oprawcy - zawsze, gdy na szali jakiegokolwiek wyznania waży się ludzkie życie, pod płaszczykiem świętości i za wzniesionymi ku niebu ślepiami, kryje się drugie dno... Inkwizytorzy rodem z psychuszki zacierają łapki jarając się władzą nad swoimi owieczkami... Ot taki eufemizm. Wszak owieczka brzmi lepiej niż baran... No właśnie. Oto spójrzcie... Młoda dziewczyna z piętnem czarownicy podąża na stos - może woli śmierć w płomieniach niż życie w obłudzie? Jednak strzeżcie się potwory - klątwa z ust niewinnej może mieć niszczycielską moc i siać tsunami w waszych zafajdanych żywotach... Ha! Tak mocno rozpoczyna się jedna z nowszych powieści Małgorzaty Gutowskiej - Adamczyk. Fortuna i namiętności. Klątwa. Pani autorka kupiła me serce kilka lat wcześniej Cukiernią... i dlatego po Klątwę sięgnęłam ochoczo. Powieść zaczyna się dobrze. Frapująco. Intrygująco. I na tym wstępie właściwie można poprzestać. Dalej bowiem jest już tylko gorzej. Nudaaaa. Postaci papierowe, do bólu przewidywalne. Podobnie jak akcja - dlaczego po stu stronicach można przewidzieć zakończenie? Szkoda. Nieczęsto zdarza mi się maltretować książkę i być przez nią maltretowaną. Tym razem mam wrażenie, że Klątwa spogląda na mnie krzywo ze stolika... Kurza stopa, to może i ja...
Powieść - ku mojemu zdziwieniu - ma fantastyczne recenzje. Nie dołączam się jednak do grona dmących w trąby. Szkoda nocy na taką lekture - można śmiało pospać.

I jeszcze tak tytułem ostrzeżenia... Strzeżcie się inkwizytorów... Przywdziewają różne maski i kostiumy, potrafią wtopić się w tłum, oczarować.. ale wciąż istnieją, należą bowiem do przeklętego kręgu nieumarłych...niestety...

W XV wieku Święta Inkwizycja skupiła się na tępieniu czarów i czarownic. Przez następne trzy stulecia Europa była świadkiem obłąkańczej fali prześladowań kobiet i mężczyzn podejrzanych o konszachty z diabłem. Kościelni funkcjonariusze poddawali torturom niezliczone rzesze oskarżonych o czary, próbując wymusić na nich przyznanie się do latania na miotłach, współżycia seksualnego z szatanem, przyjmowania postaci takiego lub innego zwierzęcia, stawania się niewidzialnym i wielu innych grzesznych uczynków. Zdecydowana większość oskarżonych poniosła śmierć na stosie. Ich liczbę szacuje się różnie: od 100 tysięcy do 2 milionów. (James A. Haught)
Rozumiecie. Te tysiące ludzi bestialsko zamordowano... Nieistotne, że dawno dawno temu. Było i bolało tak samo jak dziś...