Holly: Czwartek… Dzisiaj czwartek? Czwartek! Niemożliwe, to potworne!
Paul: Co jest takiego potwornego w czwartku?
Holly: Nic, ale zawsze nadchodzi niespodziewanie.
Mało powiedziane! Przychodzi zupełnie znienacka i drażni nas samą swą naturą – nie jest piątkowym popołudniem. Na blogu czwartek to dzień wyjątkowo obmierzły i odrażający, ale w ramach czarnych podszeptów Malkontentki, postanowiłam go uczynić jeszcze paskudniejszym. Otóż Moi Państwo. Jak zapewne pamiętacie, zazwyczaj w czwartek prowadziliśmy dywagacje niemalże kulturalne… I w pewnym stopniu rdzeń tej zabawy pozostanie – zmieni się nieco formuła. Otóż, na czas jakiś zapomnimy o czwartku z kulturą wysoką… w zamian proponuję czwartki z kulturą tandetną, kiczowatą, często wulgarną, szablonową, prostacką, niewymagającą, prostą w odbiorze czyli będę Was raczyć wytworami… tego no…własnymi… znaczy w sensie, że moimi… AAAAA napisałam to… Moi Mili, będę raz w tygodniu wrzucać tu fragment mojego „czegoś” – nie wiem – opowiadania czy jak to nazwać i liczę na współpracę z Waszej strony. Aktywną. Napiszcie, co Wam się podoba, co nie. Szczerze! Do bólu! Jak trzeba to wykpić, ośmieszyć – zniosę pozornie godnie – poryczę sobie nocą w poduchę;) Co zmieniamy, w co zmieniamy i jak zmieniamy! Stwórzmy coś razem!
Tytułem wstępu. Akcja opowieści toczy się na dwóch płaszczyznach. Teraz i w 70 lat temu. Historia w dużej mierze jest prawdziwa – dobra… pikantne szczegóły są moimi dopowiedzeniami. Brak póki co chronologii, spójności, fragmenty są luźno umieszczone w czasoprzestrzeni. Bohaterki – istniały/istnieją w jak najbardziej realnym realu.
Paul: Co jest takiego potwornego w czwartku?
Holly: Nic, ale zawsze nadchodzi niespodziewanie.
Mało powiedziane! Przychodzi zupełnie znienacka i drażni nas samą swą naturą – nie jest piątkowym popołudniem. Na blogu czwartek to dzień wyjątkowo obmierzły i odrażający, ale w ramach czarnych podszeptów Malkontentki, postanowiłam go uczynić jeszcze paskudniejszym. Otóż Moi Państwo. Jak zapewne pamiętacie, zazwyczaj w czwartek prowadziliśmy dywagacje niemalże kulturalne… I w pewnym stopniu rdzeń tej zabawy pozostanie – zmieni się nieco formuła. Otóż, na czas jakiś zapomnimy o czwartku z kulturą wysoką… w zamian proponuję czwartki z kulturą tandetną, kiczowatą, często wulgarną, szablonową, prostacką, niewymagającą, prostą w odbiorze czyli będę Was raczyć wytworami… tego no…własnymi… znaczy w sensie, że moimi… AAAAA napisałam to… Moi Mili, będę raz w tygodniu wrzucać tu fragment mojego „czegoś” – nie wiem – opowiadania czy jak to nazwać i liczę na współpracę z Waszej strony. Aktywną. Napiszcie, co Wam się podoba, co nie. Szczerze! Do bólu! Jak trzeba to wykpić, ośmieszyć – zniosę pozornie godnie – poryczę sobie nocą w poduchę;) Co zmieniamy, w co zmieniamy i jak zmieniamy! Stwórzmy coś razem!
Tytułem wstępu. Akcja opowieści toczy się na dwóch płaszczyznach. Teraz i w 70 lat temu. Historia w dużej mierze jest prawdziwa – dobra… pikantne szczegóły są moimi dopowiedzeniami. Brak póki co chronologii, spójności, fragmenty są luźno umieszczone w czasoprzestrzeni. Bohaterki – istniały/istnieją w jak najbardziej realnym realu.
No to chyba… zaczynamy.
Ta historia jest tak beznadziejnie głupia, ponieważ wydarzyła się naprawdę…
Kiedy człowiek nie wie dokąd iść, wraca do domu…
…
- Oddychaj, słyszysz oddychaj!
Monotonny głos świdrował, męczył, maltretował jej zmęczony mózg
Jana chciała spać… A już tak kurwa było miło, ale nie, nie można nigdy się normalnie wyspać, bo wciąż drą te mordy – pomyślała ze złością.
- Oddychaj - tym razem zabrzmiało zdecydowanie, po męsku - Jana oddychaj do cholery!
- Co? Przecież oddycham – zdziwiła się i już miała dać wyraz temu zdziwieniu, gdy gwałtownie zachłysnęła się powietrzem…
Teraz…
Jana stała na niewielkim ryneczku rozglądając się z ciekawością. Rynek wyglądał jak z jakiejś pieprzonej powieści dla panienek. Stary, ale pieczołowicie odrestaurowany magistrat z centralnie umieszczonym zegarem, ławeczki z przyspawanymi na nich staruszkami, kolorowe kamieniczki, klombiki, sklepiki - cukierkowo, śliczniusio i czysto. Przystanęła chwilę przed fontanną i popatrzyła z niesmakiem na radosnego, kamiennego cherubina rzygającego pienistą falą wody. Fuj. Poprawiła torbę i ruszyła do miejsca przeznaczenia. Śląska 11.
Uliczka odchodziła od rynku. Wąska, dość urokliwa, gęsto zabudowana wysokimi kamienicami. Większość z nich najlepsze lata miała już za sobą, ale niektóre pieszczone ręka fachowca wydawały się nie podlegać upływowi czasu. Uliczka teoretycznie była pusta. Teoretycznie i jedynie na poziomie po którym obywatele zwykli spacerować - tak naprawdę życie tętniło nieco wyżej. W sumie dość cicho tętniło. Gdy Jana uniosła głowę, ze zdumieniem ujrzała las oglądających ją głów. Hmm… poza głowami widać było również ramiona wsparte na poduszkach ułożonych na okiennych ramach….
- Nieźle - mruknęła jeszcze raz zerkając z niedowierzeniem w górę.
Niemal w każdym oknie tkwiła postać oparta dla wygody o miękki jasiek, a czujne oczy obserwowały życie ulicy. No właśnie, a przecież pierwszym wrażeniem Jany było uczucie, że na tej ulicy życie zamarło co najmniej sto lat temu…. Nie dziwne zatem, że jej obecność wywołała nie lada poruszenie wśród monitorujących głów. Nieco zirytowana, przy cichym zainteresowaniu dziesiątek oczu stanęła przed kamienicą z numerem 11.
Tu najwyraźniej nie było gospodarza. Budynek był odrapany, zniszczony. Wejścia strzegły dwa kamienne lwy - jeden miał utrąconą łapę, drugi sprawiał wrażenie wyraźnie zrezygnowanego, może dlatego, że w potężnej dziurze, która widniała na jego grzbiecie zadomowił się na dobre jakiś rozłożysty chwast. - Pięknie – jęknęła Jana.
Jeśli prawdą jest, że człowiek potknąwszy się nieświadomie o własne korzenie, przeżywa w jednym momencie całe życie wszystkich swoich przodków, to Janie otwierającej bramę do wnętrza kamienicy niebo powinno zwalić się na głowę. Co najmniej. Chociaż i małe trzęsienie ziemi byłoby nie do pogardzenia. Nic takiego jednak się nie stało. Ciężkie skrzydło ustąpiło pod naciskiem dłoni i Jana znalazła się w najbardziej obskurnym miejscu, jakie w życiu widziała.
Hol, w którym stała, w jakiejś bliżej nieokreślonej przeszłości stanowił część większego apartamentu. Obecnie był to ogólnodostępny korytarz prowadzący do samodzielnych lokali. Prawdopodobnie kiedyś były to pokoje, jednak architekci PRL-u nie wiedzieli potrzeby takiego marnowania cennej przestrzeni - i za sprawą swoistego cudu - pokoje stały się mieszkankami, w których gnieździły się całe rodziny. Ale chyba i to należało do przeszłości - teraz kamienica wyglądała na opuszczoną. Czas paskudnie potraktował ten dom. Hol był brudny, ostatnie malowanie przytrafiło mu się chyba w latach 50-tych ubiegłego wieku, liszaje odpadającej farby kwitły na podziurawionych ścianach, posadzka popękała. Zimno i ciemno - smętna żarówka kiwająca się na kablu była spalona. Jana odnalazła drewniane schody i z wahaniem zaczęła wspinaczkę, modląc się w duchu, żeby schody nie okazały się spróchniałe. Oczami wyobraźni widziała już siebie ze złamaną nogą, a czego jak czego, ale szpitala oglądać nie chciała.
Piętro kamienicy przedstawiało się nieco lepiej. Przed jedynymi na górze drzwiami pysznił się potężny rododendron, a bariera, o która się oparła, była wręcz irracjonalnie piękna. Zapukała. Cisza. Przyłożyła ucho do drzwi - słychać było jakieś niewyraźne szmery. Zapukała ponownie.
- No idę, czego - usłyszała bełkotliwy głos.
Po chwili drzwi się otworzyły i właścicielka głosu ukazała się w całej swej postaci. A postać była to szczególna. Niewysoka, krępa, a jednocześnie przedziwnie uformowana. Nic tu do siebie nie pasowało - krótkie, chude ręce, okrągły brzuch, wielka twarz ozdobiona na czubku jasną szczeciną. Na pierwszy rzut oka ciężko było nawet zdecydować jakiej jest płci, na szczęście pewną wskazówką była różowa suknia opinająca się ciasno na potężnym ciele.
- No po co tak walić w drzwi? – zapytała ziejąc silnie alkoholem
- Dzień dobry. Ja do pani Janiny. Delikatnie pukałam – obruszyła się Jana
- Pani z opieki?
- Nie, przyjechałam z daleka
- Pani Janina nie przyjmuje – stwór zachichotał z własnego dowcipu i zrobił ruch jakby chciał zamknąć Janie drzwi przed nosem
- Niech pani poczeka, przyjechałam z daleka, musze zobaczyć się z panią Janina
- A co mnie do tego. Śpi - rozumie pani? Pani wraca, skąd przyjechała..
- A skąd właściwie? - nagle pijaczka w różowym spojrzała na Janę z zainteresowaniem
- Ja, od pani Niny – nic lepszego nie przyszło Janie do głowy ale ta odpowiedź nieoczekiwanie usatysfakcjonowała rozmówczynię.
- Od Niny. Uuuu… No cóż – wzruszyła ramionami - pani wchodzi, ale uprzedzałam - porypało się jej w głowie.
- Komu?
- Starej, mówię przecież, totalnie porypało. No proooszę – powiedziała z ironią i otworzyła szerzej drzwi, kłaniając się błazeńsko niczym cudaczny majordomus.
Jana weszła przekonana, że już nic nie jest w stanie jej zadziwić. Poprowadzono ją długim korytarzem silnie woniejącym gotowaną kapustą. Oczywiście zgodnie z atmosferą całego domu tu również nie było światła, jednak z półmroku wynurzały się meble – spore, chyba bordowe komody i ściany w nieokreślonym kolorze, upstrzone licznymi obrazami. Na wprost widać było kuchnie, jednak wiedziona przez swoja przewodniczkę Jana została doprowadzona do ogromnego pokoju. Kiedyś, sadząc po ozdobnych stiukach i dość okazałych meblach, musiał pełnić funkcje salonu. Tu przynajmniej było czysto. Jana z ciekawością przyglądała się licznym bibelotom i aż jęknęła na widok starego pięknie ozdobionego pieca. Za takie kafle można dziś dostać majątek - pomyślała. Po chwili dostrzegła pod oknem, za dziwacznym parawanem łóżko. Tam właśnie skierowała ją Różowa.
Na łóżku leżała siwiutka, otyła staruszka. Miała zamknięte oczy i cicho coś mamrotała. Na widok Jany lekko podniosła się na poduszkach. Jej bezzębne usta rozchyliły się w uśmiechu.
- Renata, kam zurück.
Jezu… - Jana usiłowała sklecić odpowiedź, przeszukując pamięć w poszukiwaniu skromnego zasobu niemieckich słówek
- Ich spreche kein Deutsch. Ich bin Jana – wyjąkała
Staruszka spojrzała na nią z niechęcią i tracąc całe zainteresowanie jej osobą zamknęła oczy i wróciła do swojego mruczenia. Nagle poderwała się gwałtownie.
- Józek, Józek choć tu natychmiast. Gdzie się włóczysz – krzyknęła z mocą.
Jana aż podskoczyła.
- Idę, czego chcesz - zamiast wzywanego Józka odezwała się Różowa.
Staruszka zmrużyła oczy i konfidencjonalnie wyszeptała do Jany.
- To jest chłop rozumiesz, tylko kobietę udaje. Ja swoje wiem - Józeeeek!
Różowa zajrzała za parawan. Najwyraźniej słyszała wywody staruszki. W odpowiedzi na pytające spojrzenie Jany wzruszyła ramionami.
- Olga jestem. Ona woła Józek. Szajbuska jedna. Ale mi tam wszystko jedno. Porypało ją, mówiłam pani. Nic się pani nie dowie. Ale czego pani właściwie od niej chce?
- Józek, pić mi się chce. Wyrzuć ją. Nie znam jej! Ja się jej boję! Ona mnie okradnie. Przyszła mnie zamordować. Wyrzuć ją! – wtrąciła dziwnie spokojnie starsza pani.
- Bo wiesz - ponownie zwróciła się do Jany, prawdopodobnie nie pamiętając już o poleceniu wywalenia jej za drzwi - Józek nie daje mi jeść ani pić. Głodzi mnie. Chce żebym umarła. Kradnie. Zabiera mi wszystko. Cały majątek. A czego ja nie miałam. Korony złote z kamieniami, tak… I tu staruszka rozczulona wizją własnej śmierci głodowej i żalem za utraconymi koronami wybuchła głośnym szlochem.
Różowa, znacząco popukała się w czoło – porypało ją w głowę, no przecież mówiłam.
Ta historia jest tak beznadziejnie głupia, ponieważ wydarzyła się naprawdę…
Kiedy człowiek nie wie dokąd iść, wraca do domu…
…
- Oddychaj, słyszysz oddychaj!
Monotonny głos świdrował, męczył, maltretował jej zmęczony mózg
Jana chciała spać… A już tak kurwa było miło, ale nie, nie można nigdy się normalnie wyspać, bo wciąż drą te mordy – pomyślała ze złością.
- Oddychaj - tym razem zabrzmiało zdecydowanie, po męsku - Jana oddychaj do cholery!
- Co? Przecież oddycham – zdziwiła się i już miała dać wyraz temu zdziwieniu, gdy gwałtownie zachłysnęła się powietrzem…
Teraz…
Jana stała na niewielkim ryneczku rozglądając się z ciekawością. Rynek wyglądał jak z jakiejś pieprzonej powieści dla panienek. Stary, ale pieczołowicie odrestaurowany magistrat z centralnie umieszczonym zegarem, ławeczki z przyspawanymi na nich staruszkami, kolorowe kamieniczki, klombiki, sklepiki - cukierkowo, śliczniusio i czysto. Przystanęła chwilę przed fontanną i popatrzyła z niesmakiem na radosnego, kamiennego cherubina rzygającego pienistą falą wody. Fuj. Poprawiła torbę i ruszyła do miejsca przeznaczenia. Śląska 11.
Uliczka odchodziła od rynku. Wąska, dość urokliwa, gęsto zabudowana wysokimi kamienicami. Większość z nich najlepsze lata miała już za sobą, ale niektóre pieszczone ręka fachowca wydawały się nie podlegać upływowi czasu. Uliczka teoretycznie była pusta. Teoretycznie i jedynie na poziomie po którym obywatele zwykli spacerować - tak naprawdę życie tętniło nieco wyżej. W sumie dość cicho tętniło. Gdy Jana uniosła głowę, ze zdumieniem ujrzała las oglądających ją głów. Hmm… poza głowami widać było również ramiona wsparte na poduszkach ułożonych na okiennych ramach….
- Nieźle - mruknęła jeszcze raz zerkając z niedowierzeniem w górę.
Niemal w każdym oknie tkwiła postać oparta dla wygody o miękki jasiek, a czujne oczy obserwowały życie ulicy. No właśnie, a przecież pierwszym wrażeniem Jany było uczucie, że na tej ulicy życie zamarło co najmniej sto lat temu…. Nie dziwne zatem, że jej obecność wywołała nie lada poruszenie wśród monitorujących głów. Nieco zirytowana, przy cichym zainteresowaniu dziesiątek oczu stanęła przed kamienicą z numerem 11.
Tu najwyraźniej nie było gospodarza. Budynek był odrapany, zniszczony. Wejścia strzegły dwa kamienne lwy - jeden miał utrąconą łapę, drugi sprawiał wrażenie wyraźnie zrezygnowanego, może dlatego, że w potężnej dziurze, która widniała na jego grzbiecie zadomowił się na dobre jakiś rozłożysty chwast. - Pięknie – jęknęła Jana.
Jeśli prawdą jest, że człowiek potknąwszy się nieświadomie o własne korzenie, przeżywa w jednym momencie całe życie wszystkich swoich przodków, to Janie otwierającej bramę do wnętrza kamienicy niebo powinno zwalić się na głowę. Co najmniej. Chociaż i małe trzęsienie ziemi byłoby nie do pogardzenia. Nic takiego jednak się nie stało. Ciężkie skrzydło ustąpiło pod naciskiem dłoni i Jana znalazła się w najbardziej obskurnym miejscu, jakie w życiu widziała.
Hol, w którym stała, w jakiejś bliżej nieokreślonej przeszłości stanowił część większego apartamentu. Obecnie był to ogólnodostępny korytarz prowadzący do samodzielnych lokali. Prawdopodobnie kiedyś były to pokoje, jednak architekci PRL-u nie wiedzieli potrzeby takiego marnowania cennej przestrzeni - i za sprawą swoistego cudu - pokoje stały się mieszkankami, w których gnieździły się całe rodziny. Ale chyba i to należało do przeszłości - teraz kamienica wyglądała na opuszczoną. Czas paskudnie potraktował ten dom. Hol był brudny, ostatnie malowanie przytrafiło mu się chyba w latach 50-tych ubiegłego wieku, liszaje odpadającej farby kwitły na podziurawionych ścianach, posadzka popękała. Zimno i ciemno - smętna żarówka kiwająca się na kablu była spalona. Jana odnalazła drewniane schody i z wahaniem zaczęła wspinaczkę, modląc się w duchu, żeby schody nie okazały się spróchniałe. Oczami wyobraźni widziała już siebie ze złamaną nogą, a czego jak czego, ale szpitala oglądać nie chciała.
Piętro kamienicy przedstawiało się nieco lepiej. Przed jedynymi na górze drzwiami pysznił się potężny rododendron, a bariera, o która się oparła, była wręcz irracjonalnie piękna. Zapukała. Cisza. Przyłożyła ucho do drzwi - słychać było jakieś niewyraźne szmery. Zapukała ponownie.
- No idę, czego - usłyszała bełkotliwy głos.
Po chwili drzwi się otworzyły i właścicielka głosu ukazała się w całej swej postaci. A postać była to szczególna. Niewysoka, krępa, a jednocześnie przedziwnie uformowana. Nic tu do siebie nie pasowało - krótkie, chude ręce, okrągły brzuch, wielka twarz ozdobiona na czubku jasną szczeciną. Na pierwszy rzut oka ciężko było nawet zdecydować jakiej jest płci, na szczęście pewną wskazówką była różowa suknia opinająca się ciasno na potężnym ciele.
- No po co tak walić w drzwi? – zapytała ziejąc silnie alkoholem
- Dzień dobry. Ja do pani Janiny. Delikatnie pukałam – obruszyła się Jana
- Pani z opieki?
- Nie, przyjechałam z daleka
- Pani Janina nie przyjmuje – stwór zachichotał z własnego dowcipu i zrobił ruch jakby chciał zamknąć Janie drzwi przed nosem
- Niech pani poczeka, przyjechałam z daleka, musze zobaczyć się z panią Janina
- A co mnie do tego. Śpi - rozumie pani? Pani wraca, skąd przyjechała..
- A skąd właściwie? - nagle pijaczka w różowym spojrzała na Janę z zainteresowaniem
- Ja, od pani Niny – nic lepszego nie przyszło Janie do głowy ale ta odpowiedź nieoczekiwanie usatysfakcjonowała rozmówczynię.
- Od Niny. Uuuu… No cóż – wzruszyła ramionami - pani wchodzi, ale uprzedzałam - porypało się jej w głowie.
- Komu?
- Starej, mówię przecież, totalnie porypało. No proooszę – powiedziała z ironią i otworzyła szerzej drzwi, kłaniając się błazeńsko niczym cudaczny majordomus.
Jana weszła przekonana, że już nic nie jest w stanie jej zadziwić. Poprowadzono ją długim korytarzem silnie woniejącym gotowaną kapustą. Oczywiście zgodnie z atmosferą całego domu tu również nie było światła, jednak z półmroku wynurzały się meble – spore, chyba bordowe komody i ściany w nieokreślonym kolorze, upstrzone licznymi obrazami. Na wprost widać było kuchnie, jednak wiedziona przez swoja przewodniczkę Jana została doprowadzona do ogromnego pokoju. Kiedyś, sadząc po ozdobnych stiukach i dość okazałych meblach, musiał pełnić funkcje salonu. Tu przynajmniej było czysto. Jana z ciekawością przyglądała się licznym bibelotom i aż jęknęła na widok starego pięknie ozdobionego pieca. Za takie kafle można dziś dostać majątek - pomyślała. Po chwili dostrzegła pod oknem, za dziwacznym parawanem łóżko. Tam właśnie skierowała ją Różowa.
Na łóżku leżała siwiutka, otyła staruszka. Miała zamknięte oczy i cicho coś mamrotała. Na widok Jany lekko podniosła się na poduszkach. Jej bezzębne usta rozchyliły się w uśmiechu.
- Renata, kam zurück.
Jezu… - Jana usiłowała sklecić odpowiedź, przeszukując pamięć w poszukiwaniu skromnego zasobu niemieckich słówek
- Ich spreche kein Deutsch. Ich bin Jana – wyjąkała
Staruszka spojrzała na nią z niechęcią i tracąc całe zainteresowanie jej osobą zamknęła oczy i wróciła do swojego mruczenia. Nagle poderwała się gwałtownie.
- Józek, Józek choć tu natychmiast. Gdzie się włóczysz – krzyknęła z mocą.
Jana aż podskoczyła.
- Idę, czego chcesz - zamiast wzywanego Józka odezwała się Różowa.
Staruszka zmrużyła oczy i konfidencjonalnie wyszeptała do Jany.
- To jest chłop rozumiesz, tylko kobietę udaje. Ja swoje wiem - Józeeeek!
Różowa zajrzała za parawan. Najwyraźniej słyszała wywody staruszki. W odpowiedzi na pytające spojrzenie Jany wzruszyła ramionami.
- Olga jestem. Ona woła Józek. Szajbuska jedna. Ale mi tam wszystko jedno. Porypało ją, mówiłam pani. Nic się pani nie dowie. Ale czego pani właściwie od niej chce?
- Józek, pić mi się chce. Wyrzuć ją. Nie znam jej! Ja się jej boję! Ona mnie okradnie. Przyszła mnie zamordować. Wyrzuć ją! – wtrąciła dziwnie spokojnie starsza pani.
- Bo wiesz - ponownie zwróciła się do Jany, prawdopodobnie nie pamiętając już o poleceniu wywalenia jej za drzwi - Józek nie daje mi jeść ani pić. Głodzi mnie. Chce żebym umarła. Kradnie. Zabiera mi wszystko. Cały majątek. A czego ja nie miałam. Korony złote z kamieniami, tak… I tu staruszka rozczulona wizją własnej śmierci głodowej i żalem za utraconymi koronami wybuchła głośnym szlochem.
Różowa, znacząco popukała się w czoło – porypało ją w głowę, no przecież mówiłam.
Jessssuuuu! Dziewczyno Ty masz talent! Ja chcę więcej, będę czekać na dalszą część a potem możesz to wydać - kupię :) Uwielbiam powieści 9 bo to będzie powieść) tego typu!
OdpowiedzUsuńA no...tak , tak chciałaś uwagi do tekstu ale ja się nie znam, krytykiem nie będę ale jako potencjalny czytelnik powiem ,że mi się podoba ;)
Dziękuję:)
Usuńpodoba mi się nastrój utworu i klimacik :)
OdpowiedzUsuńLeon- dzięki
Usuńno w koncu się doczekałam..............kochana sisi
OdpowiedzUsuńz bólami jakoś mi to przechodzi przez klawiaturę
Usuńwyrzuc ja :D
OdpowiedzUsuńtak jest
Usuń"Kiedy człowiek nie wie dokąd iść, wraca do domu… " - wszędzie dobrze ale w domu najlepiej. Najgorzej gdy to tylko teoria.
OdpowiedzUsuńJa wracam w snach do domu... zawsze:)
Usuń:)
UsuńHmmm... Czuję tu nutę Pilipiuka :)) Bardzo lubię Pilipiuka i z nim kojarzy mi się Twój styl pisania :)) . Interesujące :)) Naprawdę. Lubię czytać i potrafię wyczuć ciekawą literaturę ( ciekawa czyli taka, które mnie zainteresuję a nie odstraszy po jednym akapicie ^^ Czy to będzie powieść nawiązująca do przeszłości i poprzednich żyć? W sensie to co wydarzyło się w przeszłości będzie oddziaływało na przyszłość? I w pewien niewiedzialny i skomplikowany sposób rzutowało na teraźniejszość? Ja bardzo lubię takie klimaty - nieco fantasy i sc-fi więc dawaj dalej przyjmę to na klatę, bo mnie ciekawość zżera :D
OdpowiedzUsuńKochana, a to mnie zdziwiłaś :). Ale to taki przyjemny rodzaj zdziwienia. Opowieść jest realistyczna, metafizyki nie będzie:). To nawet ma podtytuł - ta historia jest tak beznadziejnie głupia, ponieważ wydarzyła się naprawdę.
Usuńta tandeta jak to napisałaś wpada w me klimaty :D ten wulgaryzm pasuje do tego nadchodzącego znienacka czwartku :D
OdpowiedzUsuńDzięki kochana:)
UsuńNie wiem czy to dla Ciebie komplement, Droga Sisi, ale czułam się jakbym czytała Nałkowską :)
OdpowiedzUsuńBardzo dobrze się czyta, choć jakbym miała się czepiać jest trochę błędów interpunkcyjnych, ale... kogo to obchodzi! Od tego jest korekta, bo liczę, że tak wspaniale zaczętą książkę kiedyś wydasz? Jakiś czas temu czytałam już u Ciebie o Janie :)
Klimat jest niesamowity, bardzo łatwo mi jest wyobrazić sobie te stare kamienice i tych ludzi, skrzekliwy ton Różowej i staruszkę, która mimo wyraźnuch wskazówek co do otyłości jawi mi się jako chudzina, tak mi podpowiada wyobraźnia, wybacz :D Czekam na więcej!!!
Ło jej. Ze mnie taka prowincjonalna gęś raczej kochana. Do Nałkowskiej to mi daleko...:)
UsuńWyznam - pewnie zauważyłaś, że robię błędy interpunkcyjne w każdym poście - staram się bardzo, ale ja ego nie widzę - za moich czasów dysleksję leczono pasem. Mam problem do dziś. Kłopot z alfabetem etc. ale generalnie daję radę:)
Zdecydowanie dajesz radę i to nie są żadne duże błędy, więc nie ma się czym martwić :)
UsuńA... Janina jest- a raczej była - grubiutka ;)
UsuńCzuję się jakbym czytała książkę z której ktoś wyrwał kartki. Gdzie reszta ja się pytam! Nie wiesz że się kartek z książki nie wyrywa? Czekam na resztę i nie wiem czy wytrzymam do następnego czwartku :)
OdpowiedzUsuńDziękuję :). Tak miło mi to przeczytać :)
UsuńTy nie dziękuj tylko oddawaj wyrwane kartki :)
UsuńSię piszą ;)
UsuńNo kochana....
OdpowiedzUsuńTak. To cała Ty!
Jesteś na dobrej drodze:)
UsuńKochana, padłam z wrażenia! I mówię to absolutnie szczerze. Wciągnęło mnie, taki mały fragment a wciągnął mnie na maksa! Jest nastrój, jest klimat...no nie wiem sama, jest to coś! A wyobraźnia pracowała mi na maksa, świetnie przedstawiłaś bohaterki i otoczenie (nie wiem jak się fachowo...aha! Sceneria!). Liczę na kolejną część!
OdpowiedzUsuńBabka, czy cos mi tu sie podsmiewujesz?
UsuńAle dzieki:)))) I beda kolejne części. Bede katować co czwartek:)
Ej, no co Ty! Ja to wszystko na śmiertelnie poważnie. Jeśli zabrzmiało na podśmiechiwanie to nie zamierzone było :) No to ja już czekam na czwartek :)
UsuńAleż Babko kochana- toz ja żartuje:). Dziekuje Ci serdecznie. Twoje dobre słowo jest dla mnie ważne!
UsuńJuż pytam, kiedy następny fragment? PS. jak pisałaś o kulturze tandetnej, to myślałam, że będziemy nalizować teksty piosenek Dody Elektrody albo Weekendu :-)
OdpowiedzUsuńW czwartek :) ale bedzie harlekinowaty, bo kawałek o milosci musi byc a ja o uczuciach pisać nijak nie umiem;)
UsuńEva. Kocham te Twoje komentarze! Raz i dwa i w punkt:). Doda:))))
Jeszcze chce! to będzie powieść?
OdpowiedzUsuńTaka opowieść raczej...
UsuńOj chcę jeszcze ;))) Wczoraj mi się już oczy zamykały, jak do Ciebie dotarłam, więc zostawiłam na dziś, zjadłam obiad i się wczytuje i oczu od monitora nie oderwałam, czytałam i chcę więcej pisz Kochana dalej :))
OdpowiedzUsuńDziękuję :) Więcej piszę się i pisze...;)
Usuń