Jak wiecie moi drodzy, Malkontentka z tak wielkim upodobaniem oddawała się wszelkim włosowym przygodom, że pojawiło się na jej pustej czaszce realne zagrożenie wypadnięciem włosów absolutnym… A jako że doskonale łysa Malkontentka być nie pragnie, postanowiła rzucić włosomaniactwo i przystąpić do akcji ratujmy co się da/ma. Pragnienie – uzyskać włosy o kondycji sprzed ataku głupoty. Zainwestowanej (czytaj: wywalonej w błocko) kasy odzyskać się wprawdzie nie da, ale trudno - za naukę się płaci i to słono (o czym niewątpliwie wiedzą współcześni rodzice, zmuszeni przez system do posyłania małolatów na kosztowne korepetycje i inne fiki-miki pozalekcyjne w celu zapewnienia potomkowi odpowiedniej pozycji startowej w wyścigu… nieważne... każdy sam sobie dokończy… ). Dobra. Lecimy. Przyglądając się włosom obficie zaścielającym posadzkę w łazience i ze zgrozą obserwując (przy pomocy sprytnej konstrukcji z lusterek) pojawiające się na głowie prześwity, Malkontentka doznała ataku paniki. W ramach wyżej wzmiankowanego stanu zaczęła kupować co popadnie i czytać co się da na temat nękającej ją przypadłości - z ofertami klinik dokonujących przeszczepów włącznie (ot na wszelki słuczaj). Oczywiście tak brawurowe podejście do zagadnienia gwarantuje z niemalże stuprocentowa pewnością, że Malkontentka w galopującym tempie wycieńczy swoje ostatnie dwanaście włosów, ale co tam… jej sprawa a my przynajmniej mamy pretekst do wylania odrobiny jadu… Otóż kochani. Jednym ze specjałów, które Malkontentka zakupiła jest … Szungit. Antyoksydacyjny spray do włosów na bazie wody szungitowej. Ufff… Kręci mi się w głowie od nagromadzenia tylu trudnych wyrazów w jednym zdaniu… Cóż to bowiem jest ten szungit. A diabli wiedzą. Wieść gminna niesie, że jest to węgiel, który ładnie błyszczy a stosuje się go głównie – nie, nie w jubilerstwie - tylko w przemyśle chemicznym. A że kosmetyka to jakby nie patrzeć też jakaś tam dziedzina chemii, to polecieli po całości... i okazało się że szungit poza tym, że świetnie nadaje się do filtrów wodnych, odnaleźć się może również jako cud-miód do pielęgnacji włosów oraz tego, z czego zazwyczaj wyrastają. (Specjał wcierany w łeb do mózgu prawdopodobnie nie dociera a nawet gdyby, to – w tym konkretnym przypadku - na pielęgnację jest stanowczo za późno). Szungit regularnie aplikowany na włosy i skórę głowy ma uczynić takie rzeczy, że oczy z orbit wychodzą… czyli: włosy mają stać się piękne, gęste jak dżungla, grube niczym pnie młodych dębów, błyszczące jak diamenty, nie mają – wypadać, puszyć się ewentualnie zwisać jak u topielicy. A jak jest w rzeczywistości? Ha! Dobre pytanie. Zacznijmy przede wszystkim od tego, że szungit dotarł do Malkontentki w plastikowej butelce podobnej do tych, w jakich umieszcza się płyn do mycia okien. Zasada działania też jest podobna. Na korzyść psikacza do okien przemawia jednak to, że starannie wykonana butelka (dobre niemieckie wzorce) - działa. Nobla za to temu, kto uruchomi butelkę szungitową. Malkontentka to wiadomo, że nawet na lizaka w nagrodę nie jest w stanie się załapać wiec świadoma własnych ograniczeń – przelała bezcenną ciecz do innej butelki (uprzedzając wasze pytanie – informuję, że dopilnowano żeby nie była to butelka po płynie do szyb). Operacje przeprowadzono z rozwagą, bo miedzy cząstkami płynu pływa dość potężny kamień szungitowy, który należy również przemieścić i czuwać nad nim jak nad własnym wianuszkiem. Po zakończeniu bowiem zabawy z wcieraniem, kamień ten powinno się wysuszyć i nosić przy sobie celem zapewnienia zdrowia, szczęścia, kasy i dobrostanu wszelakiego… No czyli element magiczny też jest. I to akurat jest fajne. Dobra. Malkontentka uporawszy się z problemem psikacza przystąpiła do akcji zasadniczej czyli użytkowania. Wcierała dzielnie przez miesiąc. I co? Ano pstro. Zielona, ziołowa woda, z lekko jadąca PRL-owskim Warsem, wychwalana na portalach, forach i blogach, w przypadku Malkontentki nie uczyniła nic. Nic. Żadnych zmian. Nawet kurka wodna zapachu Warsa nie zostawiła. Byłoby retrosentymentalnie przynajmniej. Malkontentka koszuje… A … jest opcja, że to działa wyłącznie w oryginalnej butelce. To w takim przypadku przepraszam ale u nas cóż… już pozamiatane.
wtorek, 30 czerwca 2015
poniedziałek, 29 czerwca 2015
O Harlekinach, wizycie w pierdlu i szczerych wyznaniach podglądaczki…
A jednak się przyznam … Tak moi Państwo, pomimo że tu - na blogu zadzieram nosa, cwaniakuję i udaję przemądrzałą intelektualistkę, to oczywiście rzeczywistość jest nieco mniej barwna…. Nie będę tego przed Wami ukrywać. Ale… Czytam … Czytam... nie tylko najbardziej wysublimowane pozycje literackie…. Chlip… Uff… Wyznałam to… Ba! Powiem więcej:
My name is Bond… tfu nieeee, Beata – nie, też nie (przynajmniej jeszcze nie) -... już momentami nie wiem sama....
Mam świra, roztrojenie osobowości i co najgorsze - jestem uzależniona.
Spożywam ze trzy tygodniowo, czasem więcej, przepuszczam na nie połowę kasy…
Książki…
Jestem nałogowcem literaturoholikiem.
Czytam. Czytam. Jak leci i co przyleci. Nie tylko karkołomne pozycje, do lektury których wdrożono mnie nieomal zawodowo podczas długich lat nauki. W towarzystwie brodatych filozofów spędziłam kilka miłych chwil – zaowocowały one totalnym niedostosowaniem do warunków panujących poza bezpiecznym kloszem, w którym byłam chroniona wraz z innymi odmieńcami i zakończyły się bolesnym upadkiem mordką na beton, a co za tym idzie spektakularnym rozkwaszeniem nosa o dziwaczne realia codzienności. Nawet nie wiecie, jak wysoko można wznieść się na skrzydłach idealizmu, aby następnie z hukiem zwalić się z tego nieba wyobrażeń i rozbić sobie tyłek. To tytułem wstępu – jak zwykle nie na temat… Bo coś o czytaniu… aha. Czytam co jest. Nawet ulotki od lekarstw. Zapominam równie szybko, ale o tym kiedy indziej… Mam też prawdopodobnie wynaturzony gust, bo… kocham książki pani Nurowskiej. Wiem!Wiem! No ale ja ją lubię… Tak pamiętam – pastwiłam się nad Greyem (i nadal pastwić się będę – uroczyście obiecuję i przysięgam), niczym smakosz kawioru i ostryg nad bigosem (lubię bigos) – a tu ze swojskim schabowym wyjeżdżam… Ano niby tak, ale zważcie moi Państwo, że ten schabowy ma chwilami/kęsami smak ambrozji. Panny i wdowy mnie oczarowały – toż na tym dzieciaki historii uczyć można, Hiszpańskie oczy, Rosyjski kochanek, Niemiecki taniec itd. itp. – to wszystko są pozycje o CZYMŚ. To nie jest gadanina - jak nie przymierzając moja – tak żeby pomleć ozorem. Tu jest CEL kochani. Ale nie o tym. Więc… ja sobie to, co pani Nurowska napisze – czytam wiernie i kupuję grzecznie… ale o mały włos moja miłość nie zakończyłaby się rozwodem. Czas całkiem niedawny temu pani Nurowska wydała głupala nad głupalami… Trylogię (o matuchno) o wilkach… Czerwienię się na samą myśl… Ja rozumiem, że kasa bywa potrzebna, że remont, że jeść czasem też trzeba i nową kieckę nabyć… ale nie za wszelką cenę, nie za wszelką. Wstyd mi było i niemalże się obraziłam. Uff… wierzyć mi się nie chciało - bo kiedyś czytałam jakiegoś Harlekina (hmm - no czytałam) toczka w toczkę, jak te bajanie o wilkach… No ale - koniec końców historia znalazła swój szczęśliwy finał, bo pozycja która jakiś czas później zakrzyknęła do mnie z półki w księgarni pozwoliła odetchnąć z ulgą… i pokornie wrócić w ramiona pisarki. Drzwi do piekła. Państwo czytali? Jak nie czytali – zachęcam, bo rzecz niebanalna… Książka została okrzyknięta najbardziej skandalizującą powieścią autorki…E tam. No tu chyba troszku polecieli. Z tym skandalem to bym nie przesadzała. Książka jest interesująca powiedzmy poznawczo. Jesteście ciekawi co się dzieje za bramą więzienia dla kobiet? Chcecie wiedzieć, jak w takim świecie funkcjonuje rozkład sił? Walka o przetrwanie? Jak wyglądają długie dni osadzonych? A może noce? Czy rzeczywiście za murem zakładu karnego przebiega granica oddzielająca świat realny od totalnie odjechanej krainy Szalonego Kapelusznika? Chcecie wiedzieć? A pewnie, że chcecie, nawet jeśli nie macie ochoty się przyznać… W każdym z nas tkwi zalążek podglądacza… uchylcie zatem Drzwi do piekła. Polecam!
Mam świra, roztrojenie osobowości i co najgorsze - jestem uzależniona.
Spożywam ze trzy tygodniowo, czasem więcej, przepuszczam na nie połowę kasy…
Książki…
Jestem nałogowcem literaturoholikiem.
Czytam. Czytam. Jak leci i co przyleci. Nie tylko karkołomne pozycje, do lektury których wdrożono mnie nieomal zawodowo podczas długich lat nauki. W towarzystwie brodatych filozofów spędziłam kilka miłych chwil – zaowocowały one totalnym niedostosowaniem do warunków panujących poza bezpiecznym kloszem, w którym byłam chroniona wraz z innymi odmieńcami i zakończyły się bolesnym upadkiem mordką na beton, a co za tym idzie spektakularnym rozkwaszeniem nosa o dziwaczne realia codzienności. Nawet nie wiecie, jak wysoko można wznieść się na skrzydłach idealizmu, aby następnie z hukiem zwalić się z tego nieba wyobrażeń i rozbić sobie tyłek. To tytułem wstępu – jak zwykle nie na temat… Bo coś o czytaniu… aha. Czytam co jest. Nawet ulotki od lekarstw. Zapominam równie szybko, ale o tym kiedy indziej… Mam też prawdopodobnie wynaturzony gust, bo… kocham książki pani Nurowskiej. Wiem!Wiem! No ale ja ją lubię… Tak pamiętam – pastwiłam się nad Greyem (i nadal pastwić się będę – uroczyście obiecuję i przysięgam), niczym smakosz kawioru i ostryg nad bigosem (lubię bigos) – a tu ze swojskim schabowym wyjeżdżam… Ano niby tak, ale zważcie moi Państwo, że ten schabowy ma chwilami/kęsami smak ambrozji. Panny i wdowy mnie oczarowały – toż na tym dzieciaki historii uczyć można, Hiszpańskie oczy, Rosyjski kochanek, Niemiecki taniec itd. itp. – to wszystko są pozycje o CZYMŚ. To nie jest gadanina - jak nie przymierzając moja – tak żeby pomleć ozorem. Tu jest CEL kochani. Ale nie o tym. Więc… ja sobie to, co pani Nurowska napisze – czytam wiernie i kupuję grzecznie… ale o mały włos moja miłość nie zakończyłaby się rozwodem. Czas całkiem niedawny temu pani Nurowska wydała głupala nad głupalami… Trylogię (o matuchno) o wilkach… Czerwienię się na samą myśl… Ja rozumiem, że kasa bywa potrzebna, że remont, że jeść czasem też trzeba i nową kieckę nabyć… ale nie za wszelką cenę, nie za wszelką. Wstyd mi było i niemalże się obraziłam. Uff… wierzyć mi się nie chciało - bo kiedyś czytałam jakiegoś Harlekina (hmm - no czytałam) toczka w toczkę, jak te bajanie o wilkach… No ale - koniec końców historia znalazła swój szczęśliwy finał, bo pozycja która jakiś czas później zakrzyknęła do mnie z półki w księgarni pozwoliła odetchnąć z ulgą… i pokornie wrócić w ramiona pisarki. Drzwi do piekła. Państwo czytali? Jak nie czytali – zachęcam, bo rzecz niebanalna… Książka została okrzyknięta najbardziej skandalizującą powieścią autorki…E tam. No tu chyba troszku polecieli. Z tym skandalem to bym nie przesadzała. Książka jest interesująca powiedzmy poznawczo. Jesteście ciekawi co się dzieje za bramą więzienia dla kobiet? Chcecie wiedzieć, jak w takim świecie funkcjonuje rozkład sił? Walka o przetrwanie? Jak wyglądają długie dni osadzonych? A może noce? Czy rzeczywiście za murem zakładu karnego przebiega granica oddzielająca świat realny od totalnie odjechanej krainy Szalonego Kapelusznika? Chcecie wiedzieć? A pewnie, że chcecie, nawet jeśli nie macie ochoty się przyznać… W każdym z nas tkwi zalążek podglądacza… uchylcie zatem Drzwi do piekła. Polecam!
czwartek, 25 czerwca 2015
Dziwujemy się czyli Malkontentka podróżuje…
„Jadą, jadą dzieci drogą
siostrzyczka i brat
i nadziwić się nie mogą
jaki piękny świat”
(Maria Konopnicka)
Malkontentka podróżuje. W czasie też. Właśnie siedzi sobie na tylnym siedzeniu samochodu rodziców. Za kierownicą tata, obok mama nerwowo komentująca zbyt śmiałą - jej zdaniem - prędkość pojazdu i niemożebne wręcz szaleństwa taty za kierownicą. Jedziemy na mini wakacje. Malkontentka znów jest małą dziewczynką. Złudzenie niemal doskonałe – tyle, że obok Malkontentki w foteliku podryguje jej najmłodszy potomek, co brutalnie przypomina naszej bohaterce, że latka lecą, a siwy włos na głowie będzie niebawem widokiem zgoła normalnym… Ale póki co jest fajnie. Skąd ta scenka rodzajowa? Otóż rodzice Malkontentki zaproponowali, że zabiorą dwie sztuki ze sobą w góry… Grzechem byłoby odmówić…. To jedziemy. Pogoda piękna, droga do bani, kilometrowe korki co chwila, dziecko chce oglądać bajkę, Malkontentka nie chce być przez małolata owymiotowana więc siedzi w stanie podwyższonej czujności, tata chce słuchać radia – i GPS zarazem, ale nie chce słyszeć tekstu bajki dobiegającej z tylnego siedzenia, a mama chce absolutnej ciszy i kanapkę a najlepiej siku i kawę… Do tego dodajmy prędkość 50 km/h i 300 km w perspektywie. Przed nami długa podróż kochani… Zatem wyglądnijmy przez okienko – i nadziwmy się, tym wspaniałym światem, który się przed nami otwiera i czekajmy na….
siostrzyczka i brat
i nadziwić się nie mogą
jaki piękny świat”
(Maria Konopnicka)
Malkontentka podróżuje. W czasie też. Właśnie siedzi sobie na tylnym siedzeniu samochodu rodziców. Za kierownicą tata, obok mama nerwowo komentująca zbyt śmiałą - jej zdaniem - prędkość pojazdu i niemożebne wręcz szaleństwa taty za kierownicą. Jedziemy na mini wakacje. Malkontentka znów jest małą dziewczynką. Złudzenie niemal doskonałe – tyle, że obok Malkontentki w foteliku podryguje jej najmłodszy potomek, co brutalnie przypomina naszej bohaterce, że latka lecą, a siwy włos na głowie będzie niebawem widokiem zgoła normalnym… Ale póki co jest fajnie. Skąd ta scenka rodzajowa? Otóż rodzice Malkontentki zaproponowali, że zabiorą dwie sztuki ze sobą w góry… Grzechem byłoby odmówić…. To jedziemy. Pogoda piękna, droga do bani, kilometrowe korki co chwila, dziecko chce oglądać bajkę, Malkontentka nie chce być przez małolata owymiotowana więc siedzi w stanie podwyższonej czujności, tata chce słuchać radia – i GPS zarazem, ale nie chce słyszeć tekstu bajki dobiegającej z tylnego siedzenia, a mama chce absolutnej ciszy i kanapkę a najlepiej siku i kawę… Do tego dodajmy prędkość 50 km/h i 300 km w perspektywie. Przed nami długa podróż kochani… Zatem wyglądnijmy przez okienko – i nadziwmy się, tym wspaniałym światem, który się przed nami otwiera i czekajmy na….
Rzecz poczętą z kamienia.
I ze słowika.
Bardziej niż piękną.
Tak piękną aż nieprawdziwą.
Rzecz nie do uwierzenia.
Tatry.
W blasku ostrzeją zęby gór.
Ja także oczy zaostrzę.
Ostrze na ostrze.
Mądrość milcząca i spiętrzona.
Skały żywe.
Ściany milczące.
Turnie życzliwe.
Tatry z żył moich wyprute, Tatry zdjęte z chmur.
(Jalu Kurek)
wtorek, 23 czerwca 2015
Czarodziejka z Zielonej Krainy part.1 czyli …a ja mam i nie dam! Nie dam za nic w świecie!
Monotonia jest prawem natury. Zobacz, w jaki monotonny sposób wschodzi słońce...
...trwaj nam monotonio wchodów słońca - gorących i zimnych poranków, trwaj… tyle że w dzisiejszym poście monotonii mówimy stanowcze i dużymi literami głoszone NIE!
Bowiem dziś kochani będzie o czarach i niezwykłościach… czyli o darze, który otrzymałam od Mineralnej Kasi KLIK.
Pamiętacie to zdjęcie…?
...trwaj nam monotonio wchodów słońca - gorących i zimnych poranków, trwaj… tyle że w dzisiejszym poście monotonii mówimy stanowcze i dużymi literami głoszone NIE!
Bowiem dziś kochani będzie o czarach i niezwykłościach… czyli o darze, który otrzymałam od Mineralnej Kasi KLIK.
Pamiętacie to zdjęcie…?
No właśnie. Dzień, w którym pojawiło się na blogu – to był dzień z dwóch powodów szalenie istotny. Ja na własnej skórze poznałam wytwory złotych rączek Kasi, a Wy kochani – naszą krwiożerczą Frankę. Franka zadebiutowała na blogu prezentując zawartość paczuszki, a jako że w takiej sytuacji inaczej się nie godzi - przy jej udziale opowiem Wam o najważniejszym – czyli o działaniu kosmetyków na moją skromną osobę. Żeby było jasne - tym razem Malkontentka dostała figę z makiem i tylko z kąta zawistnym okiem zerkała na moją orgię kosmetyczną…ale co tam, jak się chodzi wiecznie ze skwaszoną miną, to kończy się w kącie… Mówiłam już, że cierpię na rozszczep osobowości… a przynajmniej zaczynam:)))?. Za dużo nas we mnie :). Dobra moi Państwo. Nie rozgałęziamy się. Zapraszam na pierwszy odcinek opowieści o specjałach Kasi…
Ale zanim – jeszcze raz chcę Kasi podziękować. Niesamowite to dla mnie, że ot tak bez powodu dostaje tak fantastyczny prezent… Dziękuję Kasiu!
Lecimy… teraz uważajcie, bo będzie gorąco… ta dam!
Na zdjęciu Franka wśród kwiatów i.. ziół! Tak tak Babko Zielna KLIK… wśród ziół … dzierży w dłoni fartuszku i gdzie tam się da – nie, nie pomidora – tylko trzy paczuszki ze specjałami, które śmiało mogę nazwać ulubieńcami roku…
Serum kwiatowe. Sprawa doskonała. Ja nie wiem, jakie tajemne eliksiry Kasia wymieszała – może ząb trzonowy nietoperza, może kwiat paproci zerwany o północy na rozstaju dróg… Może gotowała to w wielkiej, parującej kadzi i powiewając skrzydłem czarnej peleryny wymawiała tajemne zaklęcia… ale z pewnością dołożyła to co najskuteczniejsze – spory kawał serca, bo to …uwaga… mówię z całą odpowiedzialnością i nie dlatego żeby się Kasi podlizać okrutnie – tylko obiektywnie poddawszy się zdroworozsądkowej ocenie osób trzecich – to najlepsze serum, jakie w życiu miałam! Pachnie…hmm… ja nie wiem czym. Raczej nie kwiatami…. Ale kochani zapach, zapachem… Jak to działa! Jaką ja mam skórę! Idealną! Przysięgam, ze odkąd tego używam na moim obliczu nie pojawiał się żadne coś, co tak ładnie określamy mianem „niedoskonałości”, a buzia jest jędrna i świeża. Kasia – za to serum złoty medal!
A tu co mamy? Cóż to za pudełeczko tak wdzięcznie Franka prezentuje? Bestia jest zadowolona, bo i produkt znakomity. Mydło w paście. Nie… kochani to jest bajka! Babcia A. może przyjść do Kasi na korepetycje! Zapach fenomenalny, skóra nawilżona doskonale, żadnego efektu ściągania, wysuszenia – jest błogo!
No i moja wisienka na torcie czyli lawendowa kostka do masażu… cóż ja mogę o tej śliczniusiej, złotawej, obłędnie pachnącej kostce powiedzieć? Tylko jedno – a zazdrośćcie mi!
Kasiu – jesteś prawdziwą artystką! Tytanem kreacji twórczej!
Kolejne kosmetyki pojawią się w następnej części cyklu Czarodziejka z Zielonej Krainy… Franka już jęczy o sesje zdjęciową…
poniedziałek, 22 czerwca 2015
O wadach podróży w czasie, czyli istniejemy w miłości
Lato zbliża się wielkimi krokami... już niemal stoi na progu… Perspektywa nadciągającego urlopu sprawia, że trwam w egzystencji woła roboczego godnie przestępując z dnia na dzień i zaciskając zęby żeby nie krzyczeć. Całe moje jestestwo domaga się odpoczynku. Nie wiem co jest na fali, ale ja nie jestem zmęczona – ja jestem wyczerpana. Z trudem spadam rano z łózka, aby w bólach doczołgać się do łazienki a potem jakoś wciągnąć odzienie na protestujące ciało. Jest kiepsko. Tak czy owak, jeszcze chwila i będą wakacje – tydzień tylko, ale dla mnie to i tak orgia rozpasanej szczęśliwości… Dobra – wakacje, wakacjami, ciało odpoczywa ale na usypianie rozumu nie możemy sobie pozwolić, bo wiadomo – gdy rozum śpi budzą się demony, a po cholerę nam jeszcze jakieś fiki-miki z demonami. Zatem rozum pobudzamy – a nie ma lepszej gimnastyki dla szarych komórek, niż rytmiczne przysiady w trakcie rozszyfrowywania literek, czyli …lektura kochani. Lektura. Na plaży, pod parasolem, na hamaku - gdzie kto lubi… Oczywiście nie jest koniecznym katowanie się na Costa Brava trzema tomami „Tatara” ale coś przyjemnego, lekkiego – ot taki komplecik do zapachu morskiej bryzy i starannego celebrowania procesu brązowienia na rozgrzanej plaży. (Horror – wszędzie spocone ciała, wszechobecny zapach olejków do opalania, piach w zębach, dzieci przebiegające przez koc, zdenerwowanie, że tą piłka, za którą tak radośnie biegają skąpo odziane plażowniczki, zaraz zarobimy w głowę… gdzie tu jeszcze czytać he he)… To Malkontentka! Wracaj do łóżka!...
…No i tu moi Państwo mamy klops. Tak dawno nie czytałam niczego iście „letniego”, że krasnoludki rezydujące w mojej głowie w żaden sposób nie potrafią odnaleźć szufladki z właściwym zasobem pamięciowym… hmmm. Dobra, coś mi jeden zaszeptał w otwór słuchowy prawy... Mhmm ok. Audrey Niffenegger Miłość ponad czasem. Historia inna niż wszystkie…
Ni Bóg, ni czas, ni śmierć mych pragnień nie odmieni… Czy trzeba jeszcze coś dodać...?
Nawet teraz uśmiecham się z nostalgią na wspomnienie tej opowieści. (Zwłaszcza że z radia dobiegają dźwięki Aquarius z musicalu Hair…). Jest to bowiem opowieść wyjątkowo piękna, poruszająca i wciągająca absolutnie… Historia miłości bez końca. Miłości, która nie podlega żadnym prawom, tkwi poza i ponad czasem, kolebie się w przestrzeni, odmierzając rytm zadurzenia niczym niewidzialne wahadło... Miłości, która, zakleszcza w swoim łonie uwikłanych w uczucie i czyni samą siebie nieśmiertelną. Jest to opowieść o tym, że prawdziwie istniejemy tylko w miłości... Reszta jest snem.Niejasne? Ano nie… Bowiem Miłość ponad czasem nie jest historią do ględzenia, jest historią do smakowania – tej opowieści nie da się zamknąć w kilku zdaniach (to nie Grey he he;). Cóż, dla mnie to taka metafizyczna podróż do własnego serca… Zostawia czytelnika nieco oszołomionego, nieco zirytowanego ale pełnego nadziei. I to jest naprawdę fantastyczne… Przesłanie dość jasne – śmierć miłości nie dotyczy, ta prawdziwa nie umiera - krąży w czasoprzestrzenni, jest. Stała i niezmienna. Może to i banalne ale takim banałem, w tak kunsztowny sposób zaserwowanym życzyłabym sobie raczyć się każdego dnia. A… na marginesie. Uważajcie, bo zakochiwanie się w osobniku podróżującym w czasie może być cholernie kłopotliwe, a zwłaszcza technicznie niekomfortowe.
Miłość ponad czasem. Historia inna niż wszystkie. Polecam! Na lato! Z wysokim drinkiem i na leżaku, albo zimą - w kocu i z kubkiem herbaty– ta lektura zawsze smakuje wyborne.
…No i tu moi Państwo mamy klops. Tak dawno nie czytałam niczego iście „letniego”, że krasnoludki rezydujące w mojej głowie w żaden sposób nie potrafią odnaleźć szufladki z właściwym zasobem pamięciowym… hmmm. Dobra, coś mi jeden zaszeptał w otwór słuchowy prawy... Mhmm ok. Audrey Niffenegger Miłość ponad czasem. Historia inna niż wszystkie…
Ni Bóg, ni czas, ni śmierć mych pragnień nie odmieni… Czy trzeba jeszcze coś dodać...?
Nawet teraz uśmiecham się z nostalgią na wspomnienie tej opowieści. (Zwłaszcza że z radia dobiegają dźwięki Aquarius z musicalu Hair…). Jest to bowiem opowieść wyjątkowo piękna, poruszająca i wciągająca absolutnie… Historia miłości bez końca. Miłości, która nie podlega żadnym prawom, tkwi poza i ponad czasem, kolebie się w przestrzeni, odmierzając rytm zadurzenia niczym niewidzialne wahadło... Miłości, która, zakleszcza w swoim łonie uwikłanych w uczucie i czyni samą siebie nieśmiertelną. Jest to opowieść o tym, że prawdziwie istniejemy tylko w miłości... Reszta jest snem.Niejasne? Ano nie… Bowiem Miłość ponad czasem nie jest historią do ględzenia, jest historią do smakowania – tej opowieści nie da się zamknąć w kilku zdaniach (to nie Grey he he;). Cóż, dla mnie to taka metafizyczna podróż do własnego serca… Zostawia czytelnika nieco oszołomionego, nieco zirytowanego ale pełnego nadziei. I to jest naprawdę fantastyczne… Przesłanie dość jasne – śmierć miłości nie dotyczy, ta prawdziwa nie umiera - krąży w czasoprzestrzenni, jest. Stała i niezmienna. Może to i banalne ale takim banałem, w tak kunsztowny sposób zaserwowanym życzyłabym sobie raczyć się każdego dnia. A… na marginesie. Uważajcie, bo zakochiwanie się w osobniku podróżującym w czasie może być cholernie kłopotliwe, a zwłaszcza technicznie niekomfortowe.
Miłość ponad czasem. Historia inna niż wszystkie. Polecam! Na lato! Z wysokim drinkiem i na leżaku, albo zimą - w kocu i z kubkiem herbaty– ta lektura zawsze smakuje wyborne.
piątek, 19 czerwca 2015
Protest song ubogiego jeżyka
Nie ma we mnie zgody. Skuliłam się w sobie, jak mały kolczasty jeż. Nie dotykać! Jeśli prawdą jest, że życie to wielka niespodzianka, to ja mam od pewnego czasu wrażenie, że wciąż odpakowuję - ozdobioną piękną kokardą - paczuszkę niewypałów. Nie są to fajerwerki - niestety. To jest lajf. Sorry... To jest lekcja. Gimnastyka egzystencjalna pozwalająca na zdobywanie doświadczenia i tego, co chyba najbardziej dla mnie przerażające - mądrości życiowej.
...nie daj mi, Boże, broń Boże, skosztować
tak zwanej życiowej mądrości,
dopóki życie trwa,
póki życie trwa.
I dupa! Nikt nie pytał, a ja przecież chciałabym pozostać głuptasem. A tu masz ci los – kto wie, może zafiniszuje jako mądrala mimo woli;). Chociaż zgrzeszyłabym narzekając. Trafiłam w całkiem niezłe życie. Jestem człowiekiem szczęśliwym – tak wiele od losu dostałam. Ale coraz częściej w mojej głowie wre wojna. Zmagam się. Moje widzenie świata czy raczej moje pragnienie świata toczy zawzięty bój z tym, czym każdego dnia karmi mnie ulica, telewizor, gazety, internet, pani w warzywniaku… to obmierzłe. Nie ma we mnie zgody na kłamstwa polityków, na samobójczą śmierć małego, zaniedbanego chłopca, na system, który zmusza rodziców chorych dzieci do zdobywania funduszy na życie/leczenie w najbardziej karkołomny i często upokarzający sposób, nie ma we mnie zgody na wyścig szczurów, na wzajemne kopanie się po kostkach i podgryzanie tętnic. Nie ma we mnie zgody na brak tolerancji, na ogólną beznadzieję. Tak bardzo łaknę spokoju, dobra i miłości. Jestem banalna wiem. Infantylna – jak cholera. Ale dokąd pędzi ten świat? Co pcha tych wszystkich ludzi? Obserwuję, przyglądam się, analizuję i zdobyłam przerażającą wiedzę. Ot takie zbieractwo – domy o powierzchni całkiem przyzwoitych zameczków, samochody za kwoty, które przez kilka tygodni wykarmiłyby jakieś małe państewko, żarcie w cenie klejnotów korony… Czytam w prasie, że jakiś piłkarz w ciągu minuty zarabia tyle, co sprzątacz przez całe życie zawodowe… a to już chyba jest niemoralne! Dlatego nie chce fortuny… Budzi we mnie lęk, że za kasę zamieniłabym się w potwora… Kto wie!
Ockniemy się kiedyś?? Czas już chyba poznać brutalną prawdę… Chyba poczułam się powołana, żeby właśnie ją objawić… Taki ze mnie kaznodzieja samozwańczy;) Otóż moi Państwo – prawda jest gorzka… Ale zdradzę Wam ją…. Otóż… nawet ze steku za tysiaka będzie tylko gówno! Nic więcej! Motam się, mam trudność z przekazem – jak zawsze gdy mój wewnętrzny jeżyk zwija się w kuleczkę i zaczyna trząść się z przerażenia. Ale przecież rozumiecie…Nasza biedna planeta już ledwo zipie, ludzie giną w ramach chorych idei innych ludzi… nie ma we mnie zgody… na moją bezradność tez.
czwartek, 18 czerwca 2015
"Nawet z cyckami można być szowinistą”, czyli number one!
Dziś czwartek, niemoc bez ducha i duch bez mocy, czyli dzień, który właściwie powinnam nazwać dniem bez odsłon. Cóż rzeczywistość jest gorzka – czwartki cieszą się najmniejszą popularnością na blogu czyli, hipotetycznie przyjmując - gdybym była strategiem, specem od marketingu, mistrzem sprzedaży a nawet właścicielem kramiku na rynku prawdopodobnie zmieniłabym formułę czwartkowych postów… Ale, że nie jestem… no to kibel. Czwartkowy odrzut zostaje….Może jako element katharsis…, taka blogowa włosieniczka, czy coś.
Dziś moi Państwo nie będzie o malarstwie, które katuje tu pracowicie celem pobrechtania swojego przerośniętego ego – że niby takie loty artystyczne wysokie mnie jarają. Nie będzie o poezji, którą 89% ludzkości rzyga po rozstaniu się murami szkolnymi. Dziś będzie o filmie. A to tylko dla tego, że ja kochani kina nie lubię. Nie lubię oglądać filmów. Owo "nie lubię" wiąże się prawdopodobnie z koniecznością wysiedzenia w miarę spokojnie i to w jednym miejscu bez kłapania ozorem jakiegoś określonego – nadmiar długiego - okresu czasu. Ja mam starcze ADHD i nie potrafię tak sobie siedzieć bez ruchu. Do tego sala kinowa jest dla mnie istnym miejscem kaźni. Jeśli już muszę coś w takim przybytku oglądać – jako że reaguje żywiołowo – projekcja staje się dla mnie przeżyciem nieomal intymnym i wkurza mnie niemożebnie gdy ja ze ściśniętym gardłem i łzami w oku galopuję przez cały labirynt wzruszeń, a sąsiad na fotelu obok przegryza głośno i smacznie kukurydzę lub – nie daj bogini -zatrąbi do kubełka z colą! Uff…
Jako dziwadło nieprzystosowane do dzielenia się sobą z osobami mi obcymi wolę oglądać filmy w domu. W tym celu używam – telewizora oraz – zazwyczaj – sprzętu znanego jako DVD (czasem telewizor wyświetla sam z siebie coś, co pragnę zobaczyć ale to nieczęsta sytuacja). Stosując taką metodę obejrzałam zaskakująco dużo filmów, jak na osobę, która za tego rodzaju rozrywką nie przepada. Ale to w sensie globalnym, bo jeśli chodzi o namiętność do wyselekcjonowanych przedstawicieli gatunku sprawa ma się mniej radykalnie. Są filmy, które trzeba zobaczyć i są takie, które kocham namiętnością wielką. Wśród nich – no… powiedzmy wśród pierwszej dziesiątki moich faworytów są dwa, które idą łeb w łeb w dziedzinie bycia filmem number one! Pulp fiction i Wszystko o mojej matce. Lepszych filmów w życiu nie widziałam – świadoma jestem faktu, że niewiele widziałam ale mówię z pozycji własnego tyłka, osadzonego we własnym życiu, na własnym taboreciku. Z perspektywy innego taborecika, sprawa niewątpliwie przedstawia się inaczej. Dziś kilka dobrych słów chciałabym rzec o mniej popularnym (o ile w tym wypadku o mniejszej popularności mówić w ogóle można) spośród tych dwóch arcydzieł sztuki filmowej… naprawdę durnie to brzmi, więc wróć – kilka słów poleci o filmie, który rozkłada mnie absolutnie. Wszystko o mojej matce.
Wiem - Almodovar – to mało oryginalne, banalne itd. Widać jestem taka owczym pędem pchana za baranem. Ale na swoje usprawiedliwienie wyznam, że nie dzielę świata na tych, którzy wielbią Almodovara i tych, którzy go nie trawią. Ja nie wszystkie jego filmy lubię – ten kocham! Wszystko mojej matce to film skończony, doskonały, rozwijający się w naszych głowach, przemyśleniach, przekonaniach – coś niebywałego. To nie jest bulwersujące kino o "transach" i aids, o wyborach dobrych i złych. To jest kino, które wywleka nas za ucho z tłumu, stawia pod ścianą i zmusza do zajęcia jakiejś postawy! Czy bulwersuje? Nie sądzę – to pewnie zależy też od odporności widza na bulwersy różnej maści ale generalnie sytuacja, która może i mogłaby bulwersować, przez Almodovara osadzona jest w naszych głowach w sposób tak naturalny, że staje się normą. I o to chyba chodzi… Różne są miejsca w życiu, różne normy… I miłość moi Państwo! Miłość w tym filmie króluje wszechwładnie. Jest początkiem i końcem…. To kino zmusza do myślenia, do czucia, do refleksji. Nie przełkniecie tego filmu, jak tej zafajdanej kukurydzy, nie zatrąbicie do kubka z colą. To może poddusić! Polecam, jeśli ktoś nie widział.
Dziś moi Państwo nie będzie o malarstwie, które katuje tu pracowicie celem pobrechtania swojego przerośniętego ego – że niby takie loty artystyczne wysokie mnie jarają. Nie będzie o poezji, którą 89% ludzkości rzyga po rozstaniu się murami szkolnymi. Dziś będzie o filmie. A to tylko dla tego, że ja kochani kina nie lubię. Nie lubię oglądać filmów. Owo "nie lubię" wiąże się prawdopodobnie z koniecznością wysiedzenia w miarę spokojnie i to w jednym miejscu bez kłapania ozorem jakiegoś określonego – nadmiar długiego - okresu czasu. Ja mam starcze ADHD i nie potrafię tak sobie siedzieć bez ruchu. Do tego sala kinowa jest dla mnie istnym miejscem kaźni. Jeśli już muszę coś w takim przybytku oglądać – jako że reaguje żywiołowo – projekcja staje się dla mnie przeżyciem nieomal intymnym i wkurza mnie niemożebnie gdy ja ze ściśniętym gardłem i łzami w oku galopuję przez cały labirynt wzruszeń, a sąsiad na fotelu obok przegryza głośno i smacznie kukurydzę lub – nie daj bogini -zatrąbi do kubełka z colą! Uff…
Jako dziwadło nieprzystosowane do dzielenia się sobą z osobami mi obcymi wolę oglądać filmy w domu. W tym celu używam – telewizora oraz – zazwyczaj – sprzętu znanego jako DVD (czasem telewizor wyświetla sam z siebie coś, co pragnę zobaczyć ale to nieczęsta sytuacja). Stosując taką metodę obejrzałam zaskakująco dużo filmów, jak na osobę, która za tego rodzaju rozrywką nie przepada. Ale to w sensie globalnym, bo jeśli chodzi o namiętność do wyselekcjonowanych przedstawicieli gatunku sprawa ma się mniej radykalnie. Są filmy, które trzeba zobaczyć i są takie, które kocham namiętnością wielką. Wśród nich – no… powiedzmy wśród pierwszej dziesiątki moich faworytów są dwa, które idą łeb w łeb w dziedzinie bycia filmem number one! Pulp fiction i Wszystko o mojej matce. Lepszych filmów w życiu nie widziałam – świadoma jestem faktu, że niewiele widziałam ale mówię z pozycji własnego tyłka, osadzonego we własnym życiu, na własnym taboreciku. Z perspektywy innego taborecika, sprawa niewątpliwie przedstawia się inaczej. Dziś kilka dobrych słów chciałabym rzec o mniej popularnym (o ile w tym wypadku o mniejszej popularności mówić w ogóle można) spośród tych dwóch arcydzieł sztuki filmowej… naprawdę durnie to brzmi, więc wróć – kilka słów poleci o filmie, który rozkłada mnie absolutnie. Wszystko o mojej matce.
Czasem warto skulić się w sobie.
wtorek, 16 czerwca 2015
Inspired By czyli rzecz o tym, jak Malkontentka usiłowała gadać o pieniądzach
Znacie Malkontentkę i wiecie, że to niesłychanie spokojny człowiek jest... No ale wczorajszy splot wydarzeń związanych z zakupem pudełeczka – nie – caceczka Inspired By Anna Wendzikowska obudził w niej lwa… Ba - dwa lwy. I nie chodzi nawet o to, ze pudełko miast fajerwerkiem okazało się niewypałem. Ot pech. To są konsekwencje kupowania kota w worku, można popłakać w kącie, wytrzeć zasmarkany nos w rękaw koszuli i żyć dalej. Ok. Ocieramy łzę i opuszczamy bocznicę… Oczywiście. Można, ba – należy tak zrobić, grubsze sumy można stracić, złowić również:). Ale jedna sprawa nie pozwala na radosne wtłoczenie się w tory.
Tumiwisizm jest grzechem, zatem wścieknięta Malkontentka przeprowadziła maluchne dochodzenie. Chodzi o biżu urody dyskusyjnej dołączone do boxa. Oczywiście de gustibus not disputandum więc kwestie urodowe tzw. zestawu odkładamy na bok. Istotna jest sprawa ceny albowiem wiąże się z elementarnymi zasadami uczciwości międzyludzkiej… Otóż moi mili biżuteria marki Kruk – czyli marki wydawać się mogło godnej i godnie obywatela traktującej – pojawiła się w boxie wraz z obwieszczeniem o cenie – 129 zł polskich. I byłoby ok gdyby nie fakt zatrważający, że ta sama biżuteria w sklepie firmowym Kruk kosztuje …88 zł. (dane z wczoraj – bo możliwe, że już dziś niemożebnie zdrożała). Jest kurka wodna jakby z lekka tańsza… Pominę już fakt, ze plątała się gdzieś po świecie jako artykuł promocyjny dodawany do zakupów i wówczas - jakże ruchoma - cena tego produktu wynosiła 29 zł. Nic to – trzeba było zachować czujność i łapać się na promocję…
No tak czy owak, Malkontentka nie lubi być robiona w konia czy jakiekolwiek inne zwierzę, bo chociaż jest miłośniczką przyrody, lubi stan bycia Malkontentką (jako koń chyba średnio by sobie radziła), napisała zatem do sprzedawcy boxa Inspired By, celem zasięgnięcia wiedzy u źródła…. Otóż poinformowano ją, że – tu cytuje: Wartości produktów podane na karcie produktowej dołączone do zestawów Inspired By to ceny sugerowane przez samego producenta czy markę. Nie są to wartości ustalone przez nas samych. Ceny podane na karcie produktowej zgadzają się zatem z wartościami, które zostały wskazane nam przez producenta/markę. Ot… i jasne? Zrozumiała Malkontentka? To niech się odklei… Ale morda dociekliwa jest więc pogalopowała pytać Kruka, czemu takie fiki miki robi…. I otrzymała odpowiedz… Prosimy o kontakt z Infolinią. Zaparła się i pytała dalej. Otrzymała odpowiedz: Prosimy o kontakt z infolinią. W ten sposób najszybciej otrzymasz odpowiedź na nurtujące Cię pytanie…
Wiecie co kochani… Szkoda. Szkoda, ze tak jest. Szkoda, że musi być tak badziewiasto. Malkontentka ma to już w pięcie. I biżu, i boxy i cały ten kram z akrobacjami moralnymi. Nie będzie się w tym taplać, już nie…
Tumiwisizm jest grzechem, zatem wścieknięta Malkontentka przeprowadziła maluchne dochodzenie. Chodzi o biżu urody dyskusyjnej dołączone do boxa. Oczywiście de gustibus not disputandum więc kwestie urodowe tzw. zestawu odkładamy na bok. Istotna jest sprawa ceny albowiem wiąże się z elementarnymi zasadami uczciwości międzyludzkiej… Otóż moi mili biżuteria marki Kruk – czyli marki wydawać się mogło godnej i godnie obywatela traktującej – pojawiła się w boxie wraz z obwieszczeniem o cenie – 129 zł polskich. I byłoby ok gdyby nie fakt zatrważający, że ta sama biżuteria w sklepie firmowym Kruk kosztuje …88 zł. (dane z wczoraj – bo możliwe, że już dziś niemożebnie zdrożała). Jest kurka wodna jakby z lekka tańsza… Pominę już fakt, ze plątała się gdzieś po świecie jako artykuł promocyjny dodawany do zakupów i wówczas - jakże ruchoma - cena tego produktu wynosiła 29 zł. Nic to – trzeba było zachować czujność i łapać się na promocję…
No tak czy owak, Malkontentka nie lubi być robiona w konia czy jakiekolwiek inne zwierzę, bo chociaż jest miłośniczką przyrody, lubi stan bycia Malkontentką (jako koń chyba średnio by sobie radziła), napisała zatem do sprzedawcy boxa Inspired By, celem zasięgnięcia wiedzy u źródła…. Otóż poinformowano ją, że – tu cytuje: Wartości produktów podane na karcie produktowej dołączone do zestawów Inspired By to ceny sugerowane przez samego producenta czy markę. Nie są to wartości ustalone przez nas samych. Ceny podane na karcie produktowej zgadzają się zatem z wartościami, które zostały wskazane nam przez producenta/markę. Ot… i jasne? Zrozumiała Malkontentka? To niech się odklei… Ale morda dociekliwa jest więc pogalopowała pytać Kruka, czemu takie fiki miki robi…. I otrzymała odpowiedz… Prosimy o kontakt z Infolinią. Zaparła się i pytała dalej. Otrzymała odpowiedz: Prosimy o kontakt z infolinią. W ten sposób najszybciej otrzymasz odpowiedź na nurtujące Cię pytanie…
Wiecie co kochani… Szkoda. Szkoda, ze tak jest. Szkoda, że musi być tak badziewiasto. Malkontentka ma to już w pięcie. I biżu, i boxy i cały ten kram z akrobacjami moralnymi. Nie będzie się w tym taplać, już nie…
Kalinka, Kalinka, Kalinka maja…znaczy Marusia. Czyli bez pancernych i bez Szarika ale o Marusi słów kilka
Myśl, myśl intensywnie… O czym napisać? Myśl, myśl… Dlaczego z mojego mózgu pomysły nie wyskakują tak zgrabnie jak Atena z bolącej głowy Zeusa? Dlaczego muszę się tak namozolić, żeby złożyć kilka słów w jakiś mniej więcej zrozumiały tekst…. Ha…. Pewnie odpowiedź na te pytania jest dość oczywista ale… pozostawię sobie komfort wiary w to, że po prostu jestem nietypowa a nie jakaś… no… inna.
Kochani, żale żalami, brak inwencji to stan permanentny czyli widać osobniczy – nie ma się nad czym zastanawiać. Zatem lecimy - wtorek, czyli otwieramy kufereczek. Hokus pokus i sierotka wyciąga z niego co? A… ja już widzę. Więc za mną przyjaciele….
Posłuchajcie opowieści o Malkontentce. Malkontentce oportunistce i wywrotowcu… Tak moi mili, Malkontentka jest antysystemowa i muszę tu mocno czuwać nad jej rozpasanym wolnomyślicielstwem, albowiem zjawisko to w połączeniu z totalnym brakiem opanowania może ją w końcu postawić w cokolwiek niefortunnej sytuacji, a przecież nie chcemy żeby Malkontentka wpakowała się w kłopoty… Otóż wyznam wam w sekrecie – Malkontentka lubi Ruskie! I nie doszukujcie się w tym słowie ironii, kpiny czy lekceważenia - to raczej wyraz sympatii i zaciekawienia. Wbrew panującym trendom, obyczajowi i modzie politycznej Malkontentka jest zafascynowana Rosją – jej kulturą i sztuką… o kulinariach i kosmetykach nie wspomnę. Nie chcąc tutaj snuć wywodów polityczno-historyczno-kulturowych ograniczmy się do może najmniej istotnego aspektu tych wszystkich „lubi”. Kosmetyki rosyjskie. Znacie i lubicie. A zapachy? Czy ktoś zna? Niechaj się zgłosi! Malkontentka nie znała ale sytuacja uległa zmianie odkąd trafiła w empiku na promocje…wrr… nienawistne słowo. W tejże promocji, no nie dało się inaczej – w ciemno, czarno i bezkreśnie zakupiła za 40 zł polskich perfumę rosyjska. No jak wiadomo za tak oszałamiającą cenę litrowej butli diorów, szaneli i innych laurentów nie nakupimy, ale Slava Zaitsev jest równy gość i cosik za tak skromną kasę już oferuje. Maroussia.
Kochani, żale żalami, brak inwencji to stan permanentny czyli widać osobniczy – nie ma się nad czym zastanawiać. Zatem lecimy - wtorek, czyli otwieramy kufereczek. Hokus pokus i sierotka wyciąga z niego co? A… ja już widzę. Więc za mną przyjaciele….
Posłuchajcie opowieści o Malkontentce. Malkontentce oportunistce i wywrotowcu… Tak moi mili, Malkontentka jest antysystemowa i muszę tu mocno czuwać nad jej rozpasanym wolnomyślicielstwem, albowiem zjawisko to w połączeniu z totalnym brakiem opanowania może ją w końcu postawić w cokolwiek niefortunnej sytuacji, a przecież nie chcemy żeby Malkontentka wpakowała się w kłopoty… Otóż wyznam wam w sekrecie – Malkontentka lubi Ruskie! I nie doszukujcie się w tym słowie ironii, kpiny czy lekceważenia - to raczej wyraz sympatii i zaciekawienia. Wbrew panującym trendom, obyczajowi i modzie politycznej Malkontentka jest zafascynowana Rosją – jej kulturą i sztuką… o kulinariach i kosmetykach nie wspomnę. Nie chcąc tutaj snuć wywodów polityczno-historyczno-kulturowych ograniczmy się do może najmniej istotnego aspektu tych wszystkich „lubi”. Kosmetyki rosyjskie. Znacie i lubicie. A zapachy? Czy ktoś zna? Niechaj się zgłosi! Malkontentka nie znała ale sytuacja uległa zmianie odkąd trafiła w empiku na promocje…wrr… nienawistne słowo. W tejże promocji, no nie dało się inaczej – w ciemno, czarno i bezkreśnie zakupiła za 40 zł polskich perfumę rosyjska. No jak wiadomo za tak oszałamiającą cenę litrowej butli diorów, szaneli i innych laurentów nie nakupimy, ale Slava Zaitsev jest równy gość i cosik za tak skromną kasę już oferuje. Maroussia.
Z takim łupem w łapie Malkontentka udała się do domu, by tam w zaciszu łazienki, zbadać co to właściwie nabyła. A nabyła rzecz dziwną… Flakon – w sumie dość urodny, ponoć ma być podobny do cerkwi ale Malkontentka ma zwyrodniałą widać wyobraźnie, bo jej się kojarzy wyłącznie z flakonem. I z niczym więcej. Zatyczka plastik - z tych mega fantastik - taki element tandety – a jak wiecie, bez odrobiny kiczu życie jest nudne więc spoko. Korek akceptowalny. W środku są – jak należało się spodziewać …perfumy. Ha! I teraz… Wedle opisu ich zapach to kompilacja nut różnych kwiatów, nieznanych Malkontentce stworów typu fasolka tonika itd. Bzdet. Nic co w opisie nie znajduje swojego odzwierciedlenia w realu. Czym pachnie Maroussia…
Od strony szpitala szła przez opustoszałą zonę w kierunku baraku kobiecego rosła dziewczyna
Z daleka widać było tylko, że jest rozrośnięta w ramionach i ma szeroką twarz obwiązaną chustką, której koniec powiewał z tyłu jak ogon latawca.
…no może nie do końca tak pachnie.. ale trochę… Pachnie trochę jak Habanita a trochę jak targowisko? Nie wiem… Początek jest straszliwy – brakuje tylko woni smażonego boczku ale kapustę kiszoną raczej czuć i gorzałkę, potem robi się fajniej… wonie szlachetne zaczynają dominować - bazar i rozkrzyczane przekupy gdzieś zanikają… A po kilku godzinach…pozostaje już tylko delikatny, słodkawo-skórzany aromat. I ten kawałek jest naprawdę fantastyczny!
Cóż zatem rzec o tejże perfumie… Nie znaju. To bardzo indywidualny wybór. Z pewnością jest to zapach niebanalny, ale jego – nazwijmy to nieco na wyrost - oryginalność - nie każdemu przypadnie do gustu. Wróć – mało komu przypadnie do gustu.
Od strony szpitala szła przez opustoszałą zonę w kierunku baraku kobiecego rosła dziewczyna
Z daleka widać było tylko, że jest rozrośnięta w ramionach i ma szeroką twarz obwiązaną chustką, której koniec powiewał z tyłu jak ogon latawca.
…no może nie do końca tak pachnie.. ale trochę… Pachnie trochę jak Habanita a trochę jak targowisko? Nie wiem… Początek jest straszliwy – brakuje tylko woni smażonego boczku ale kapustę kiszoną raczej czuć i gorzałkę, potem robi się fajniej… wonie szlachetne zaczynają dominować - bazar i rozkrzyczane przekupy gdzieś zanikają… A po kilku godzinach…pozostaje już tylko delikatny, słodkawo-skórzany aromat. I ten kawałek jest naprawdę fantastyczny!
Cóż zatem rzec o tejże perfumie… Nie znaju. To bardzo indywidualny wybór. Z pewnością jest to zapach niebanalny, ale jego – nazwijmy to nieco na wyrost - oryginalność - nie każdemu przypadnie do gustu. Wróć – mało komu przypadnie do gustu.
poniedziałek, 15 czerwca 2015
Inspired by czyli Malkontentka zwiesiła głowę…
Nie wiem czy wiecie, ale nasza przyjaciółka Malkontentka, poza czarnym serduszkiem, wrednym charakterem i skłonnościami do destrukcji, kryje w sobie jeszcze ducha drapieżcy, instynkt łowczego. W całym nawale towarów, jakimi zasypuje nas kolorowa i plastikowa rzeczywistość jest w stanie bezbłędnie wyszukać rzeczy najbardziej tandetne, najmarniejsze z możliwych, ba – znalazłszy – musi je nabyć, a co najgorsze – użyć. A potem trzeba tą kupę nieszczęścia prowadzać od lekarza do lekarza… ale to już całkiem inna historia – o tym, że niebywale kosztowna nawet żal wspominać. No nic. Wiedziona nosem rasowej zakupoholiczki i czując we krwi zew pędu… owczego… wyniuchała nowość! Pudełeczko. Box. Jak zwał tak zwał. Inspired by. To podobna zabawa jak shiny czy glossy, tyle że tym razem pudełka rzekomo tworzą dla mas artyści i celebryci i rzekomo pakują w nie cuda, których sami używają. Malkontentka z uwagi na fundusze mocno nadgryzione potrzebami egzystencjalnymi – zmuszona była zakupić najtańszą wersję boxa. Zdecydowała się na panią Wendzikowską, mimo iż – przepraszam wszystkich wielbicieli wyżej wzmiankowanej – do dziś nie wie, kim ta niewiasta jest. Na pudełko przyszło czekać długo. Bardzo długo. Cholera – tak długo, że szlag jasny trafiał Malkontentkę często i gęsto. W tak zwanym międzyczasie – chyba dla pobudzenia apetytu - miała okazje podziwiać boxy innych celebrytów. Kasia Tusk poraziła perfumą Marca Jacobsa, (pudełko fajne), Ewa Chodakowska zaprezentowała takie cosie ładne do ćwiczeń i kosmetyczkę Batyckiego, Agnieszka Jastrzębska serum Clochee, Aneta Zając – krem na ostatnich nogach, bo data ważności na schyłku wytrzymałości, a pani o trudnej ksywie – ogólny mix fajnych pierdółek…. Pozostało czekać na Annę Wendzikowską…
No moi mili. Dziś nadeszło…. I co? Ano pstro… Pudełko godne Malkontentki.
Produktem number one w boxie miała być biżuteria od Kruka… No jest. Pomijając fakt, że cena na karcie tego zestawu to 129 zł a w realu 88… to hmmm… nie wiem. Lupę dajcie mi ludzie. Takie to jakieś. Żadne. Bez charakteru. Z pewnością określenie „piękne” jest nie na miejscu. Nigdy by Malkontentka tego nie kupiła dobrowolnie…
Lierac – serum multiwitaminowe, rozświetlające i cuda czyniące – nieźle… ale jest go 8 ml… czyli kurka wodna miniaturka. Malkontentka ma wielką twarz, to na dwa razy pójdzie…
Paese róż do policzków – był w którymś boxie, Malkontentka ma dwa - teraz już trzy…
Delia – liftingujący roll-on pod oczy. 12 zł moi mili to kosztuje, no i fajnie. Ale za tą cenę to opakowanie chyba tak skomplikowane się wytworzy…eeee nie chcemy tego.
Farmona spray termoochronny – Malkontentka nie katuje swoich siedmiu włosów na gorąco więc zbędna sprawa.
Baza Neauty minerals – Malkontentka to miała już w swoich zapasach i zdecydowanie nie poleca. To jest bardzo ale to bardzo marna baza.
I to by było na tyle…
A przepraszam – jest jeszcze książka… pani Wendzikowskiej. O tajemnicach Holyłudu… Hmmm…
Malkontentka ze zwieszoną głową rezygnuje z dalszych zakupów boxa Inspired by.
No moi mili. Dziś nadeszło…. I co? Ano pstro… Pudełko godne Malkontentki.
Produktem number one w boxie miała być biżuteria od Kruka… No jest. Pomijając fakt, że cena na karcie tego zestawu to 129 zł a w realu 88… to hmmm… nie wiem. Lupę dajcie mi ludzie. Takie to jakieś. Żadne. Bez charakteru. Z pewnością określenie „piękne” jest nie na miejscu. Nigdy by Malkontentka tego nie kupiła dobrowolnie…
Lierac – serum multiwitaminowe, rozświetlające i cuda czyniące – nieźle… ale jest go 8 ml… czyli kurka wodna miniaturka. Malkontentka ma wielką twarz, to na dwa razy pójdzie…
Paese róż do policzków – był w którymś boxie, Malkontentka ma dwa - teraz już trzy…
Delia – liftingujący roll-on pod oczy. 12 zł moi mili to kosztuje, no i fajnie. Ale za tą cenę to opakowanie chyba tak skomplikowane się wytworzy…eeee nie chcemy tego.
Farmona spray termoochronny – Malkontentka nie katuje swoich siedmiu włosów na gorąco więc zbędna sprawa.
Baza Neauty minerals – Malkontentka to miała już w swoich zapasach i zdecydowanie nie poleca. To jest bardzo ale to bardzo marna baza.
I to by było na tyle…
A przepraszam – jest jeszcze książka… pani Wendzikowskiej. O tajemnicach Holyłudu… Hmmm…
Malkontentka ze zwieszoną głową rezygnuje z dalszych zakupów boxa Inspired by.
Dolce far niente czyli jak zostać gapiem
Dziś miałam szczery zamiar niczego nie napisać, w pracy markować robotę, w domu markować zaangażowanie w życie rodzinne i tak markując wszelką ruchomość fizyczną i umysłową miło spędzić dzionek celebrując jedynie dolce far niente. Planowanie nie jest jednak moją mocną stroną. Miało być dolce – wyszło, jak zwykle. Ot jakaś upierdliwa wróżka – specjalistka od chaosu - rzuciła na mnie urok antyplanowy… Cóż czynić miast nic nie czynić… Usiłując przynajmniej nie do końca wypaść z toru nieróbstwa wpadłam na genialny w swej prostocie pomysł – znany skądinąd różnym gospodyniom domowym – że zaserwuje Wam tu kotlet odgrzany acz nienadgryziony w postaci jakiejś starej recenzji. Ale po przemyśleniu uznałam to za myśl niegodną i obmierzłą mej uczciwości. Z najwyższym przeto mozołem wzbudziłam w sobie iskrę zaangażowania. Czyli inaczej mówiąc -podniosłam swe mentalne cztery litery z barłogu dekadencji umysłowej i zwarta i gotowa siedzę przed klawiaturą. Tylko pomysłu brak. Kreatywność – jeden. Polot umysłowy – zero. Finezja – puka w dno. No nic. Będę improwizować – ot i myśl złota przez czwarty zwój od lewej mi przemknęła! Pamiętacie Państwo książkę Eugenidesa Intryga małżeńska, co do której miałam mieszane uczucia – jakoś z uwagi na snobistyczne pobudki nie potrafiłam zjechać jej zbyt gorliwie? Jeśli nie pamiętacie to trudno. Dziś – aby nie wyjść na wredziochę absolutnie doskonałą, opowiem o innej książce wyżej wzmiankowanego. Książce, która mnie zachwyciła – chociaż nie - nie jest to dobre słowo - ona nie zachwyciła a raczej otumaniła, porwała, zabrała na dwa wieczory. Przekleństwa niewinności.
Sprawa absolutnie wciągająca. Jak wiecie wszelkie upadki są nadzwyczaj ciekawe – oczywiście nie dla upadających czyli bezpośrednio zainteresowanych, ale gapiów wszelkiej maści. W Przekleństwach… stajemy w tłumie gapiów i analizujemy z zaciętością doświadczonych plotkarzy upadek rodziny… Upadek, zapoczątkowany – wróć - zasygnalizowany przez – no właśnie – upadek… tyle że na stalowy sztylet ogrodzenia… Początek był gdzie indziej i zaczął się o wiele wcześniej – biała sukienka rozdarta na płocie to jedynie preludium końca, wstęp do ostatecznego... Wszystko już się bowiem wydarzyło - kawalkada śmierci i obłędnego tańca życia to zaledwie rozpaczliwy epilog. Odkąd zgłębiłam trudną sztukę składania liter w wyrazy, takiego opisu poszczególnych stadiów destrukcji nie czytałam…
W przypadku większości osób samobójstwo jest jak rosyjska ruletka. Pocisk jest tylko w jednej komorze. Natomiast w przypadku córek Lisbonów magazynek był pełny.
W opisie powieści stoi: Przekleństwa niewinności to fascynująca powieść, zarazem mroczna i zabawna, lepka od soku pierwszej miłości, młodzieńczych obsesji i pełna hipnotyzującego uroku.. Poniekąd racja… Ale czy ta książka jest zabawna… no chyba brak mi poczucia humoru. Samobójcza seria lecącej głową w bruk rodziny jakoś nie rozbawiła mnie do łez… Książka znakomita – rzeczywiście mroczna i soczysta. Polecam.
Ot widzę właśnie, że spod ręki pani Coppoli wyszedł film oparty na powieści Eugenidesa… Ciekawe. Oglądał ktoś?
Sprawa absolutnie wciągająca. Jak wiecie wszelkie upadki są nadzwyczaj ciekawe – oczywiście nie dla upadających czyli bezpośrednio zainteresowanych, ale gapiów wszelkiej maści. W Przekleństwach… stajemy w tłumie gapiów i analizujemy z zaciętością doświadczonych plotkarzy upadek rodziny… Upadek, zapoczątkowany – wróć - zasygnalizowany przez – no właśnie – upadek… tyle że na stalowy sztylet ogrodzenia… Początek był gdzie indziej i zaczął się o wiele wcześniej – biała sukienka rozdarta na płocie to jedynie preludium końca, wstęp do ostatecznego... Wszystko już się bowiem wydarzyło - kawalkada śmierci i obłędnego tańca życia to zaledwie rozpaczliwy epilog. Odkąd zgłębiłam trudną sztukę składania liter w wyrazy, takiego opisu poszczególnych stadiów destrukcji nie czytałam…
W przypadku większości osób samobójstwo jest jak rosyjska ruletka. Pocisk jest tylko w jednej komorze. Natomiast w przypadku córek Lisbonów magazynek był pełny.
W opisie powieści stoi: Przekleństwa niewinności to fascynująca powieść, zarazem mroczna i zabawna, lepka od soku pierwszej miłości, młodzieńczych obsesji i pełna hipnotyzującego uroku.. Poniekąd racja… Ale czy ta książka jest zabawna… no chyba brak mi poczucia humoru. Samobójcza seria lecącej głową w bruk rodziny jakoś nie rozbawiła mnie do łez… Książka znakomita – rzeczywiście mroczna i soczysta. Polecam.
Ot widzę właśnie, że spod ręki pani Coppoli wyszedł film oparty na powieści Eugenidesa… Ciekawe. Oglądał ktoś?
piątek, 12 czerwca 2015
Kafka dnia powszedniego czyli jak mnie zaraz trafi…
Jeżeli któryś z moich przemiłych Czytelników pracuje w Wydziale Komunikacji i Dróg Starostw Powiatowych miast różnych, bądź z taką instytucją łączą go związki emocjonalne, niech dla dobra własnych nerwów przełączy się na inny kanał, bo w dalszej części będę zwała, pojawią się wyrazy wulgarne - nawet nie powszechnie uznane za mało wyszukane – tylko po betonie – wulgarne. Może padnie też jakaś deklaracja uczuć wobec wyżej wzmiankowanej instytucji… po co się zatem szarpać i gniewać – ot można w tym czasie dla rozrywki obejrzeć zdjęcia polityków z dzieciństwa (widziałam galerię na Onecie).
Tyle tytułem wstępu. Teraz będzie rozwinięcie i zwinięcie całej historii..
Kochani…mea culpa. Jestem winna! Zgrzeszyłam wobec prawa stanowionego i zwyczajowego. Przyznaję się i korzę – publicznie… Otóż…. siedem lat używałam nieważnego prawa jazdy! Wiem… Jestem pospolitym przestępcą… ale podległam resocjalizacji i okazałam się na nią podatna więc może wyrosną ze mnie jeszcze ludzie i zarysuje się przyszłość bardziej świetlana niż smętny pobyt za kratami. Na swoje usprawiedliwienie mam jedno… Kompletnie nie miałam pojęcia, że zapomniałam wymienić prawka. Ot zwyczajnie zapomniałam, że zapomniałam. Siedem lat temu wstąpiłam w związek małżeński z pewnym miłym panem, co zaskutkowało zmianą mojego nazwiska. Grzecznie wymieniłam więc wszystkie dokumenty – jak się miało okazać - prawie wszystkie. Cytując klasyka, nigdy nie robiłam z papierologii zagadnienia i ot… jeździłam wieki całe legitymując się dokumentem nieważnym, bo opiewającym na moje stare nazwisko. W sumie na focie też szczególnie podobna do siebie nie byłam… Jak mogłam się nie zorientować – ano - nie wczytuje się jakoś zbyt często w dokumenty - czasem zerkam w dowód, bo zapamiętanie pesela przekracza moje moce intelektualne a poza tym wciąż wydaje mi się, że jestem młodsza i muszę sprawdzić w dokumencie, ile naprawdę mam lat… Dobra – krótko – dowód jest czytany, prawo jazdy nie. Zdarzyło się jednak, że zrządzeniem całego łańcucha przypadków (nie będę opisywać, bo ani to frapujące ani fascynujące) sprawa wyszła z kąta i ja – cała zawstydzona przystąpiłam do błyskawicznej akcji wymiany dokumentu…
Do momentu pobrania wniosku z urzędu szło nieźle. Nawet zdjęcie z uszami czy uchem, bez dużych kolczyków, ale za to z debilną miną kogoś przydybanego na sedesie, udało się zrobić dwie minuty po zamknięciu zakładu fotograficznego. Z tego miejsca pozdrawiam pana fotografa, że uczynił to, mimo iż udawał się już raźno na zasłużoną obiadokolację i pominę milczeniem fakt, że na focie wyglądam jak psychicznie niezrównoważony maniakalny morderca. Ale ok. Zdobycie zdjęcia wydawało mi się najtrudniejszym elementem akcji. Jak bardzo się myliłam…
Najpierw wniosek. Otóż kochani. Po analizie przypadku stwierdzam co następuje - filozof mediewista legitymujący się kilkoma dyplomami studiów podyplomowych i we własnym zadufaniu uważający się za jednostkę światłą, dostał piachem po oczach i mylnął się dwa razy. Sprawne i bezbłędne wypełnienie wniosku o nowe prawo jazdy gwarantuje doktorat podparty sokolim okiem (można posługiwać się lupą – ale to już wersja proletariacka).
Kolejny krok – złożenie wniosku.
Jako że pracuję od bladego świtu do nieomal godzin nocnych i czynię to poza miastem, a w każdym razie z dala od siedzib ludzkich - zwłaszcza urzędów - i nie mam możliwości „wyskoczyć” na minutkę, nie mogę też chwilowo wziąć wolnego, najlepszym rozwiązaniem wydawało się powierzenie tej misji tacie. Tata jako geodetus emeritus wybitnie znudzonos kilkuletnim dolce far niente, celem oderwania myśli od właściwych emerytom rozważań na temat kruchości bytu, chętnie bierze udział w takich rozrywkach, podbudowując się jednocześnie myślą że czyni dobro… (a to jak wiemy, może okazać się istotne). Rzeczony tata w radosnym nastroju udał się z wnioskiem, zdjęciem, moim nieważnym prawkiem i ważnym dowodem do urzędu (dałam mu te dokumenty wyobrażając sobie, że jestem szaleńczo sprytna), żeby oddać ten cały majdan pani w okienku i dowiedzieć się kiedy i jak można odebrać nowe prawko. A! dodatkowo tata był wyposażony w 100 zł polskich celem złożenia haraczu, czyli opłaty za znaczek skarbowy (uwielbiam te podpuchę – że niby sobie coś kupujemy). Okazało się, że dupa! W naszym pięknym kraju kwit do zapyziałego okienka muszę zanieść osobiście i pokazać swoją gębę królowej tam rezydującej, bo inaczej złożenie dokumentów jest nieważne! Aż dziwne, że nie ma rewizji osobistej i uroczystej przysięgi, że ja to ja… Tata próbował negocjować i był nawet gotowy obstawać przy stanowisku że jest mną (a to że mi wąsy i broda urosły nie jest niczym szczególnie dziwnym) ale nie udało się. Został wygnany. I pouczony, że może przybyć ponownie, tyle że z upoważnieniem.
Ok, nazajutrz tata udał się do urzędu ponownie, tym razem dzierżąc w dłoni papier, w którym upoważniam go do podania wniosku milady w okienku. Tata podał kwit, pani zabrała wniosek i fotkę. Dowodu wpłaty nie chciała, bo u nich jest światowo i system daje znać, że kasa została wpłacona. Tata zatem ze spokojem i poczuciem odniesionego sukcesu udał się do domu, a ja oczekując na nowe prawko dostałam… wezwanie do uzupełnienia dokumentacji…wrrr… Okazało się, że system jednak nie informuje, że nie jest światowo, tylko tak jak zawsze i dowód wpłaty królowa ma jednak mieć w swej upierścienionej dłoni. Tata poszedł ponownie i oddał – cudem niezagubione – potwierdzenie wpłaty. Przy okazji nabył wiedzę – jako że już wszedł w całkiem niezłą komitywę z głową z okienka – że jeśli przyniesie stosowne upoważnienie to będzie mógł odebrać prawko w moim imieniu. Była to riposta, na fakt, że zaznaczyłam we wniosku opcję dostarczenia via poczta. Ale… pocztą to oni niechętnie. Raczej wolą osobiście. Tata, jako że wyrwanie się w teren sprawia mu radochę, powrócił znów gdzie nadwiślański brzeg… tfu… do okienka i dał upoważnienie, pytając się przezornie kilka razy jakie gadżety ma mieć w dnu odbioru. Obawiał się, nauczony doświadczeniem, że będzie potrzebne coś, czego przy naszych ograniczeniach wizualizacji pracy twórczej nie będziemy w stanie przygotować. Może zdjęcie płuc – na dowód, że sprawnie oddycha i zdoła mi dostarczyć prawko albo zgodę jego rodziców na uczestnictwo w takiej misji. Nie. Potrzebny tylko tata z dowodem, stare prawko nie – bo traci ważność i nie mogę się nim posługiwać mając nowe, bo to byłoby brzydko. Uff… pozostało czekać.
No i kochani! Nadszedł ten wielki dzień. Dziś rano. Dostałam sms, ze prawko czeka. I że życzą miłego dnia. Ja tez im kurka wodna życzę, tysiąca takich miłych dni… No nic. Ucieszyłam się w pierwszej chwili. Ba – pomyślałam ot świat, unia, Europa cała – i sms i życzenia no super. Zadzwoniłam do taty, który obiecał ze idąc na spacer (z dowodem) jako człowiek poważny, odważny i do tego upoważniony dokument odbierze…
Nie wydali mu. Ma przyjść po weekendzie. Moje stare prawo jazdy jednak jest potrzebne. Pani bardzo przeprasza ale jest tylko człowiekiem i się pomyliła. No …Jak ja tam pójdę… tylko boje się o jedno… czy wydadzą mi moje prawo jazdy…bo kurka wodna …nie jestem upoważniona...
Tyle tytułem wstępu. Teraz będzie rozwinięcie i zwinięcie całej historii..
Kochani…mea culpa. Jestem winna! Zgrzeszyłam wobec prawa stanowionego i zwyczajowego. Przyznaję się i korzę – publicznie… Otóż…. siedem lat używałam nieważnego prawa jazdy! Wiem… Jestem pospolitym przestępcą… ale podległam resocjalizacji i okazałam się na nią podatna więc może wyrosną ze mnie jeszcze ludzie i zarysuje się przyszłość bardziej świetlana niż smętny pobyt za kratami. Na swoje usprawiedliwienie mam jedno… Kompletnie nie miałam pojęcia, że zapomniałam wymienić prawka. Ot zwyczajnie zapomniałam, że zapomniałam. Siedem lat temu wstąpiłam w związek małżeński z pewnym miłym panem, co zaskutkowało zmianą mojego nazwiska. Grzecznie wymieniłam więc wszystkie dokumenty – jak się miało okazać - prawie wszystkie. Cytując klasyka, nigdy nie robiłam z papierologii zagadnienia i ot… jeździłam wieki całe legitymując się dokumentem nieważnym, bo opiewającym na moje stare nazwisko. W sumie na focie też szczególnie podobna do siebie nie byłam… Jak mogłam się nie zorientować – ano - nie wczytuje się jakoś zbyt często w dokumenty - czasem zerkam w dowód, bo zapamiętanie pesela przekracza moje moce intelektualne a poza tym wciąż wydaje mi się, że jestem młodsza i muszę sprawdzić w dokumencie, ile naprawdę mam lat… Dobra – krótko – dowód jest czytany, prawo jazdy nie. Zdarzyło się jednak, że zrządzeniem całego łańcucha przypadków (nie będę opisywać, bo ani to frapujące ani fascynujące) sprawa wyszła z kąta i ja – cała zawstydzona przystąpiłam do błyskawicznej akcji wymiany dokumentu…
Do momentu pobrania wniosku z urzędu szło nieźle. Nawet zdjęcie z uszami czy uchem, bez dużych kolczyków, ale za to z debilną miną kogoś przydybanego na sedesie, udało się zrobić dwie minuty po zamknięciu zakładu fotograficznego. Z tego miejsca pozdrawiam pana fotografa, że uczynił to, mimo iż udawał się już raźno na zasłużoną obiadokolację i pominę milczeniem fakt, że na focie wyglądam jak psychicznie niezrównoważony maniakalny morderca. Ale ok. Zdobycie zdjęcia wydawało mi się najtrudniejszym elementem akcji. Jak bardzo się myliłam…
Najpierw wniosek. Otóż kochani. Po analizie przypadku stwierdzam co następuje - filozof mediewista legitymujący się kilkoma dyplomami studiów podyplomowych i we własnym zadufaniu uważający się za jednostkę światłą, dostał piachem po oczach i mylnął się dwa razy. Sprawne i bezbłędne wypełnienie wniosku o nowe prawo jazdy gwarantuje doktorat podparty sokolim okiem (można posługiwać się lupą – ale to już wersja proletariacka).
Kolejny krok – złożenie wniosku.
Jako że pracuję od bladego świtu do nieomal godzin nocnych i czynię to poza miastem, a w każdym razie z dala od siedzib ludzkich - zwłaszcza urzędów - i nie mam możliwości „wyskoczyć” na minutkę, nie mogę też chwilowo wziąć wolnego, najlepszym rozwiązaniem wydawało się powierzenie tej misji tacie. Tata jako geodetus emeritus wybitnie znudzonos kilkuletnim dolce far niente, celem oderwania myśli od właściwych emerytom rozważań na temat kruchości bytu, chętnie bierze udział w takich rozrywkach, podbudowując się jednocześnie myślą że czyni dobro… (a to jak wiemy, może okazać się istotne). Rzeczony tata w radosnym nastroju udał się z wnioskiem, zdjęciem, moim nieważnym prawkiem i ważnym dowodem do urzędu (dałam mu te dokumenty wyobrażając sobie, że jestem szaleńczo sprytna), żeby oddać ten cały majdan pani w okienku i dowiedzieć się kiedy i jak można odebrać nowe prawko. A! dodatkowo tata był wyposażony w 100 zł polskich celem złożenia haraczu, czyli opłaty za znaczek skarbowy (uwielbiam te podpuchę – że niby sobie coś kupujemy). Okazało się, że dupa! W naszym pięknym kraju kwit do zapyziałego okienka muszę zanieść osobiście i pokazać swoją gębę królowej tam rezydującej, bo inaczej złożenie dokumentów jest nieważne! Aż dziwne, że nie ma rewizji osobistej i uroczystej przysięgi, że ja to ja… Tata próbował negocjować i był nawet gotowy obstawać przy stanowisku że jest mną (a to że mi wąsy i broda urosły nie jest niczym szczególnie dziwnym) ale nie udało się. Został wygnany. I pouczony, że może przybyć ponownie, tyle że z upoważnieniem.
Ok, nazajutrz tata udał się do urzędu ponownie, tym razem dzierżąc w dłoni papier, w którym upoważniam go do podania wniosku milady w okienku. Tata podał kwit, pani zabrała wniosek i fotkę. Dowodu wpłaty nie chciała, bo u nich jest światowo i system daje znać, że kasa została wpłacona. Tata zatem ze spokojem i poczuciem odniesionego sukcesu udał się do domu, a ja oczekując na nowe prawko dostałam… wezwanie do uzupełnienia dokumentacji…wrrr… Okazało się, że system jednak nie informuje, że nie jest światowo, tylko tak jak zawsze i dowód wpłaty królowa ma jednak mieć w swej upierścienionej dłoni. Tata poszedł ponownie i oddał – cudem niezagubione – potwierdzenie wpłaty. Przy okazji nabył wiedzę – jako że już wszedł w całkiem niezłą komitywę z głową z okienka – że jeśli przyniesie stosowne upoważnienie to będzie mógł odebrać prawko w moim imieniu. Była to riposta, na fakt, że zaznaczyłam we wniosku opcję dostarczenia via poczta. Ale… pocztą to oni niechętnie. Raczej wolą osobiście. Tata, jako że wyrwanie się w teren sprawia mu radochę, powrócił znów gdzie nadwiślański brzeg… tfu… do okienka i dał upoważnienie, pytając się przezornie kilka razy jakie gadżety ma mieć w dnu odbioru. Obawiał się, nauczony doświadczeniem, że będzie potrzebne coś, czego przy naszych ograniczeniach wizualizacji pracy twórczej nie będziemy w stanie przygotować. Może zdjęcie płuc – na dowód, że sprawnie oddycha i zdoła mi dostarczyć prawko albo zgodę jego rodziców na uczestnictwo w takiej misji. Nie. Potrzebny tylko tata z dowodem, stare prawko nie – bo traci ważność i nie mogę się nim posługiwać mając nowe, bo to byłoby brzydko. Uff… pozostało czekać.
No i kochani! Nadszedł ten wielki dzień. Dziś rano. Dostałam sms, ze prawko czeka. I że życzą miłego dnia. Ja tez im kurka wodna życzę, tysiąca takich miłych dni… No nic. Ucieszyłam się w pierwszej chwili. Ba – pomyślałam ot świat, unia, Europa cała – i sms i życzenia no super. Zadzwoniłam do taty, który obiecał ze idąc na spacer (z dowodem) jako człowiek poważny, odważny i do tego upoważniony dokument odbierze…
Nie wydali mu. Ma przyjść po weekendzie. Moje stare prawo jazdy jednak jest potrzebne. Pani bardzo przeprasza ale jest tylko człowiekiem i się pomyliła. No …Jak ja tam pójdę… tylko boje się o jedno… czy wydadzą mi moje prawo jazdy…bo kurka wodna …nie jestem upoważniona...
czwartek, 11 czerwca 2015
O autokreacji, drapaniu i miłości do kultury czyli czwartek z krytykiem
Wstajemy moi Państwo. Słoneczko świeci, ptaszki śpiewają, wakacje nadchodzą wielkimi krokami a z wakacjami wymarzony, wyczekany, wyśpiewany – urlop! Jutro piąteczek i sobota z mordą pijaną ale póki co – rozwalmy sobie to miłe samopoczucie! Czas na samobiczowanie przed magią piątkowego wyczekiwania na weekendzik – dziś czwartek! Czwartek z kulturą! Aleeee. Wyjątkowo będzie sympatycznie i nie po bandzie. Raczej z uśmiechem i nostalgią…..
W życiu to się mało myśli o życiu – mawiał Zygmunt Kałużyński i zapewne miał rację, bo chyba jedynie nie biorąc życia zbyt dosłownie można je konkretnie przeżyć! Znacie pana Zygmunta? Jasne… co za pytanie! Zygmunt Kałużyński - jeden z najwybitniejszych krytyków filmowych – o ile nie ten konkretny - najwybitniejszy... Osobowość nad wyraz barwna, pisarz, dziennikarz, erudyta, gawędziarz. Był kontrowersyjną gwiazdą telewizji… ale telewizji nie oglądał… Nie miałem telewizora, bo bałem się, że będę patrzył, patrzył i patrzył, i zdechnę wreszcie, umrę z głodu. Zawsze pod prąd, zawsze na „nie”…
Trzy czwarte człowieka to jego życie wewnętrzne, w znacznej części na pół świadome, i kino, jak może żadna inna sztuka, potrafi je odtworzyć. A któż piękniej o kinie potrafił opowiadać niż on – mistrz nad mistrzami. Zapewne pamiętacie Zygmunta Kałużyńskiego z programu prowadzonego wraz z Tomaszem Raczkiem Perły z lamusa? Dzięki upodobaniu, które żywiłam do pełnych pasji rozmów jakie panowie prowadzili wieczorową porą, poznałam chyba najbardziej znaczące dzieła filmowe w historii kinematografii. W sytuacji nacechowanej totalną dobrowolnością prawdopodobnie nigdy bym ich nie obejrzała… Bez odpowiedniej zachęty tematu nie rozbieriosz diewoczka... a tak - mendel pieczeni przy jednym ogniu. I opowiastka i intelektualna szermierka i film na okrasę. Na boginie, te pogawędki o prezentowanym filmie zazwyczaj były o wiele ciekawsze niż sam film. A smaczki… ech - taka mała próbka… Sceny damsko-męskie w filmach polskich od dawna już uprawiają znacznie więcej niż widzi się w sławnej zagranicznej „Emanueli”: vide „Bez końca” Kieślowskiego, w którym to filmie Szapołowska leży goła z nogami do góry, poruszając nimi rytmicznie, z partnerem również nagim włożonym między, i trwa to długo, długo, długo, zaś twarze ich wyrażają taką rozpacz, zaś widok jest to tak żenujący, że ja, który uwielbiam pornografię, kino i Szapołowską, wolę jednak w tym czasie patrzeć w podłogę. W „Emanueli” dalibóg nie ma więcej, a nawet jest mniej drastycznie, za to elegancko, ze smakiem i na wesoło.
Zygmunt Kałużyński był mistrzem świadomej autokreacji. Jego miny, gesty, nieustane drapanie się po niemożebnych kawałkach człowieka – cały ten festiwal buchającej osobowości przeszedł już do legendy! Zawsze występował w zużytych i podartych ciuchach. I to akurat nie była kreacja tylko organiczny wstręt do wydawania kasy na dobra konsumpcyjne – czy w pracy, czy w cywilu zawsze nosił się identycznie, nazwijmy to „skromnie”, bo „niechlujnie” brzmi zbyt brutalne (chociaż prawdziwie), nie szczędził natomiast finansów na szeroko rozumianą „Sztukę”, którą pochłaniał bez opamiętania. Ten oryginał o wielkim umyśle i odwadze (w naszym przykościelnym kraju walczy m.in. o wolność pornografii) mieszka sam jeden w ruderze pozbawionej podłogi i nigdy nie sprzątanej. Nosi starą, podartą odzież, którą 50 lat temu jakiś nędzarz otrzymał w "Caritasie", następnie zużył, wyrzucił, a Zyzio znalazł i donasza. Kupuje natomiast po świecie książki, płyty i albumy malarstwa, tworząc zbiór warty więcej niż parę mercedesów, którymi puszą się nowobogaccy. Skąpi sobie na bilet autobusowy czy też herbatę w bufecie, a wyrzuca pieniądze na przedmioty, które żadnemu jeszcze człowiekowi na świecie do niczego nie okazały się potrzebne. Tyle Alfabet Urbana… Dla przypomnienia. Wybitnej i niepodrabialnej osobowości. W czwartek… jak w czwartkowym cyklu Perły z lamusa.
środa, 10 czerwca 2015
O młocie pneumatycznym rzecz straszliwa czyli komu bohatera, komu…
Nikt nie rodzi się bohaterem, ale każdy może nim zostać…
…ano właśnie kochani… stety czy niestety, ale takie właśnie jest życie… Dziś rzecz będzie o bohaterstwie i to cholernie szeroko rozumianym. Dziś wyłamuję się z konwencji – nie będzie kosmetycznych recenzji, dziś wylewam jad…. Usprawiedliwia mnie fakt, że znajduję się na krawędzi wyczerpania psycho-fizycznego i tylko włos dzieli mnie od popełnienia zbrodni. A dlaczegóż tak? Ano za mną młodzi przyjaciele, zanurzcie się w historię durną i chmurną….
Nie jestem osobą zamożną – ubolewam nad tym faktem od lat wielu, ale jako że wszelkie próby zmiany zaistniałej sytuacji pogłębiają jedynie moją ruinę, to staram się nadmiar nie kombinować… Tak. Nie jestem zamożna, nie stać mnie na wypasiony zameczek pod miastem, ba – nie stać mnie nawet na chatkę na kurzej nodze. Czynię zatem to, co w mojej sytuacji jest korzystne i możliwe do przeprowadzenia - zamieszkuję lokal na ostatnim piętrze w bloku wieloludzkim w średnio ciekawym acz inspirującym sąsiedztwie różnych skupisk kłopotów ludzkich (Monar, brat Albert, kilka radosnych melin na osłodę, park gdzie w miłym nastroju i romantycznej scenerii można golnąć brzozóweczkę z kolegami). I jest ok. Było właściwie. Otóż moi mili – nie żyjemy w świecie obfitującym w mitycznych herosów, bohaterów nie spotykamy ot tak co dzień na przejściu dla pieszych czy w warzywniaku… Ale jak się ma szczęście… to i na bohatera się trafi… zwłaszcza na taką zafajdaną kanalię, która postanowiła zostać bohaterem we własnym domu. O Bogowie! Mam nowego sąsiada… I tu już właściwe jest klucz do całej historii… Otóż nowy skusił się na zakup lokalu piętro niżej. Lokalu nad wyraz tajemniczego. Lokalu obok którego strach przechodzić, bo groza i lodowaty pomruk czający się za cienką barierą drzwi powalają na kolana nawet najodważniejszego… (poza panem komornikiem, który z uporem godnym lepszej sprawy uszczelnia szparę w drzwiach kolejnymi wezwaniami… zaprawdę sprawa godna Syzyfa). Sławę swą – skądinąd ponurą – lokal ów zawdzięcza smutnym i tajemnym wydarzeniom, które w ciągu roku doprowadziły do powolnego acz skutecznego wymarcia całej zamieszkującej go rodziny… A zaznaczyć tu pragnę, że liczna to była gromada…. Tak czy owak mieszkanie – mimo iż stosunkowo atrakcyjne - długo stało puste, pobudzając wyobraźnie sąsiadów – zwłaszcza tych, którzy musieli obok niego pomykać wieczorową porą. A tu proszę - trafił się klient, bohater normalnie – i nie dość że się trafił to jeszcze rzucił się na remont potężny i nadzwyczaj - no przyjmijmy - denerwujący. Kochani – żeby nie było wątpliwości - nie mam nic przeciwko remontom. Doskonale rozumiem, że mus jest mus i raz na jakiś czas trzeba pewne roboty wykonać, zwłaszcza nabywszy nowy lokal z podejrzaną przeszłością… Wszyscy żyjąc na tzw. kupie musimy się z tym pogodzić… ale ale – to że na tej kupie już siedzimy nie znaczy, że mamy się w niej tarzać… Mój nowy sąsiad przeprowadza remont od trzech tygodni. Nie wiem na czym prace polegają – zaczynam poważnie rozważać możliwość, że tworzy jakiś open-cud i narusza konstrukcje budynku, co może skutkować wielkim łup - a ja mieszkam wysoko więc perspektywa fruwania jakoś mnie nie kręci, zwłaszcza że skrzydeł w tym wcieleniu nie dostałam… Posądzam go o tak niecnie działania, bowiem od trzech tygodni startując o godzinie 7 a kończąc w okolicach 22 prawie non stop katuje nas młotem pneumatycznym… Cóż można przez tyle czasu, przy użyciu sprzętu kalibru mocno grubego czynić? Ha! Niestraszne mu są święta (długi weekend zawierał w sobie Boże Ciało), niestraszne niedziele (no jakoś kurka wodna nasza tradycja niechętna jest wielkiej budowlance w ostatni dzień tygodnia), niestraszne błagania sąsiadów, że dzieci małe, że regulamin spółdzielni zabrania wiercić po dwudziestej… Bohater we własnym domu… Chyba nawet jest prawdziwy, bo jak mówi poeta: Prawdziwi bohaterowie niewiele mają wspólnego z naszymi wyobrażeniami o nich. Niekoniecznie są atrakcyjni i zachwycają imponującą posturą, mocno zarysowaną szczęką czy doskonale widoczną muskulaturą. I tu by się zgadzało, bo paskudniutki on, oj paskudniutki… Swój wielki popis dał wczoraj – przemłocił się do mieszkania sąsiadki obok… oj a to hoża dziewczyna jest i w tym przypadku mądrość ludowa głosząca, że Bohatera nie przekreśla niski wzrost lub niedoskonałości fizyczne - okazała się chybiona - przekreśla, bo przestraszony bohater zabarykadował się w swoim bastionie – zza drzwi jedynie składając obietnice, co do naszej – pozostałych lokatorów – czarnej przyszłości. Pożyjemy, zobaczymy… Jestem w pracy. Dostałam sygnał, że wierci od świtu, cóż ponoć: Bohater nie jest odważniejszy od zwykłego człowieka, ale jest odważny pięć minut dłużej… hmm… planujemy zmasowaną akcje – ciało spółdzielcze w postaci pana Krzysia od kaloryferów, straż miejska (prosiliśmy o rosłego chłopa) i kolektyw (sam kwiat mieszkańców) – i żeby czasem się nie okazało, że nasz bohater był jednak odważny o pięć minut za długo.
Serio i smutno – kochani, szanujmy się nawzajem. Szanujmy. Przecież tylko to się liczy.
…ano właśnie kochani… stety czy niestety, ale takie właśnie jest życie… Dziś rzecz będzie o bohaterstwie i to cholernie szeroko rozumianym. Dziś wyłamuję się z konwencji – nie będzie kosmetycznych recenzji, dziś wylewam jad…. Usprawiedliwia mnie fakt, że znajduję się na krawędzi wyczerpania psycho-fizycznego i tylko włos dzieli mnie od popełnienia zbrodni. A dlaczegóż tak? Ano za mną młodzi przyjaciele, zanurzcie się w historię durną i chmurną….
Nie jestem osobą zamożną – ubolewam nad tym faktem od lat wielu, ale jako że wszelkie próby zmiany zaistniałej sytuacji pogłębiają jedynie moją ruinę, to staram się nadmiar nie kombinować… Tak. Nie jestem zamożna, nie stać mnie na wypasiony zameczek pod miastem, ba – nie stać mnie nawet na chatkę na kurzej nodze. Czynię zatem to, co w mojej sytuacji jest korzystne i możliwe do przeprowadzenia - zamieszkuję lokal na ostatnim piętrze w bloku wieloludzkim w średnio ciekawym acz inspirującym sąsiedztwie różnych skupisk kłopotów ludzkich (Monar, brat Albert, kilka radosnych melin na osłodę, park gdzie w miłym nastroju i romantycznej scenerii można golnąć brzozóweczkę z kolegami). I jest ok. Było właściwie. Otóż moi mili – nie żyjemy w świecie obfitującym w mitycznych herosów, bohaterów nie spotykamy ot tak co dzień na przejściu dla pieszych czy w warzywniaku… Ale jak się ma szczęście… to i na bohatera się trafi… zwłaszcza na taką zafajdaną kanalię, która postanowiła zostać bohaterem we własnym domu. O Bogowie! Mam nowego sąsiada… I tu już właściwe jest klucz do całej historii… Otóż nowy skusił się na zakup lokalu piętro niżej. Lokalu nad wyraz tajemniczego. Lokalu obok którego strach przechodzić, bo groza i lodowaty pomruk czający się za cienką barierą drzwi powalają na kolana nawet najodważniejszego… (poza panem komornikiem, który z uporem godnym lepszej sprawy uszczelnia szparę w drzwiach kolejnymi wezwaniami… zaprawdę sprawa godna Syzyfa). Sławę swą – skądinąd ponurą – lokal ów zawdzięcza smutnym i tajemnym wydarzeniom, które w ciągu roku doprowadziły do powolnego acz skutecznego wymarcia całej zamieszkującej go rodziny… A zaznaczyć tu pragnę, że liczna to była gromada…. Tak czy owak mieszkanie – mimo iż stosunkowo atrakcyjne - długo stało puste, pobudzając wyobraźnie sąsiadów – zwłaszcza tych, którzy musieli obok niego pomykać wieczorową porą. A tu proszę - trafił się klient, bohater normalnie – i nie dość że się trafił to jeszcze rzucił się na remont potężny i nadzwyczaj - no przyjmijmy - denerwujący. Kochani – żeby nie było wątpliwości - nie mam nic przeciwko remontom. Doskonale rozumiem, że mus jest mus i raz na jakiś czas trzeba pewne roboty wykonać, zwłaszcza nabywszy nowy lokal z podejrzaną przeszłością… Wszyscy żyjąc na tzw. kupie musimy się z tym pogodzić… ale ale – to że na tej kupie już siedzimy nie znaczy, że mamy się w niej tarzać… Mój nowy sąsiad przeprowadza remont od trzech tygodni. Nie wiem na czym prace polegają – zaczynam poważnie rozważać możliwość, że tworzy jakiś open-cud i narusza konstrukcje budynku, co może skutkować wielkim łup - a ja mieszkam wysoko więc perspektywa fruwania jakoś mnie nie kręci, zwłaszcza że skrzydeł w tym wcieleniu nie dostałam… Posądzam go o tak niecnie działania, bowiem od trzech tygodni startując o godzinie 7 a kończąc w okolicach 22 prawie non stop katuje nas młotem pneumatycznym… Cóż można przez tyle czasu, przy użyciu sprzętu kalibru mocno grubego czynić? Ha! Niestraszne mu są święta (długi weekend zawierał w sobie Boże Ciało), niestraszne niedziele (no jakoś kurka wodna nasza tradycja niechętna jest wielkiej budowlance w ostatni dzień tygodnia), niestraszne błagania sąsiadów, że dzieci małe, że regulamin spółdzielni zabrania wiercić po dwudziestej… Bohater we własnym domu… Chyba nawet jest prawdziwy, bo jak mówi poeta: Prawdziwi bohaterowie niewiele mają wspólnego z naszymi wyobrażeniami o nich. Niekoniecznie są atrakcyjni i zachwycają imponującą posturą, mocno zarysowaną szczęką czy doskonale widoczną muskulaturą. I tu by się zgadzało, bo paskudniutki on, oj paskudniutki… Swój wielki popis dał wczoraj – przemłocił się do mieszkania sąsiadki obok… oj a to hoża dziewczyna jest i w tym przypadku mądrość ludowa głosząca, że Bohatera nie przekreśla niski wzrost lub niedoskonałości fizyczne - okazała się chybiona - przekreśla, bo przestraszony bohater zabarykadował się w swoim bastionie – zza drzwi jedynie składając obietnice, co do naszej – pozostałych lokatorów – czarnej przyszłości. Pożyjemy, zobaczymy… Jestem w pracy. Dostałam sygnał, że wierci od świtu, cóż ponoć: Bohater nie jest odważniejszy od zwykłego człowieka, ale jest odważny pięć minut dłużej… hmm… planujemy zmasowaną akcje – ciało spółdzielcze w postaci pana Krzysia od kaloryferów, straż miejska (prosiliśmy o rosłego chłopa) i kolektyw (sam kwiat mieszkańców) – i żeby czasem się nie okazało, że nasz bohater był jednak odważny o pięć minut za długo.
Serio i smutno – kochani, szanujmy się nawzajem. Szanujmy. Przecież tylko to się liczy.
wtorek, 9 czerwca 2015
O tym jak zakneblować donosiciela czyli jak Malkontentka została wynalazcą
No i stało się! Wspominałam Wam moi mili, że Malkontentka ma duszę odkrywcy? Instynkt wynalazcy? Intuicję twórczą? Nie? To błąd – informuję, że tak właśnie jest. Malkontentka to taki nieświadomy jeszcze siebie Vasco da Gama albo nawet Edison (o tu to nawet bliżej, bo też miała pałę z chemii). Kochani. Wracając do tematu. Malkontentka w swym geniuszu i kreatywności wynalazła – tak – wynalazła! nowe zastosowanie dla błyszczyka Mary Kay at play… Rzeczony błyszczyk powtórzmy - powoli i z uwagą, żeby zapamiętać dobrze - Mary Kay - zakupiła Malkontentka przebywając w delegacji w dość zacnym hotelu. Rzekłabym nawet, hotelu mającym znamiona luksusu. I w tym właśnie luksusie pławiąc się rozpasanie poczuła, że czegoś do pełni szczęścia i totalnej orgii zmysłów jej brakuje. Ot takiej wisienki na torcie. Rozejrzawszy się po butikach oraz starannie zanalizowawszy zawartość portfela stwierdziła, ze owym dopełnieniem szczęśliwości powinna stać się torba Burberry, ale od biedy wystarczy też błyszczyk – wówczas obejdzie się bez kredytu na 5 lat a li i jedynie spędzi resztę miesiąca żywiąc się korzonkami z lasu i szczawiem z pobliskiej łąki, tudzież wpraszając na posiłki do tych bardziej litościwych członków rodziny…
Błyszczyk został zakupiony, kasa wydana i… Primo- niezrozumiałym dla samej zainteresowanej, jak i wszystkich jej bliskich jest wybór koloru… Dlaczego? Po co?
Secundo – ludzie najmilejsi jaki to badziew jest… szok. Błyszczyk pozornie wygląda szlachetnie. Jego arystokratyczny sznyt sugeruje też cena… ale nie dajmy się zwieść. W tej uroczej tubce kryje się substancja straszliwa! Maź… nie bójmy się tego słowa – maź ma kolor bladoróżowy (no ale to już kwestia wyboru) jest nieco galaretowata, nieco ciągliwa, z lekka jakby tłusta, mocno lepiąca. Zapachu – o dzięki niebiosom nie posiada. Smak – w pierwszej fazie słodkawy. Potem nieokreślenie chemiczny. Rozprowadzenie go na ustach w sposób równomierny jest niemożliwe – nie, że trudno ładnie go zaaplikować – to jest zwyczajnie niemożliwe. Do tego fantastycznie te usta skleja (niezłe dla nadmiar gadatliwych)… mamusiu… to obrzydliwe jest…
Ale za to daje możliwości! Kreatywna Malkontentka pragnie zarekomendować ten produkt jako –
Secundo – ludzie najmilejsi jaki to badziew jest… szok. Błyszczyk pozornie wygląda szlachetnie. Jego arystokratyczny sznyt sugeruje też cena… ale nie dajmy się zwieść. W tej uroczej tubce kryje się substancja straszliwa! Maź… nie bójmy się tego słowa – maź ma kolor bladoróżowy (no ale to już kwestia wyboru) jest nieco galaretowata, nieco ciągliwa, z lekka jakby tłusta, mocno lepiąca. Zapachu – o dzięki niebiosom nie posiada. Smak – w pierwszej fazie słodkawy. Potem nieokreślenie chemiczny. Rozprowadzenie go na ustach w sposób równomierny jest niemożliwe – nie, że trudno ładnie go zaaplikować – to jest zwyczajnie niemożliwe. Do tego fantastycznie te usta skleja (niezłe dla nadmiar gadatliwych)… mamusiu… to obrzydliwe jest…
Ale za to daje możliwości! Kreatywna Malkontentka pragnie zarekomendować ten produkt jako –
- środek do tworzenia niewywabialnych plam na odzieży (dobre dla znienawidzonych koleżanek z pracy),
- spoiwo do ust dla mielących ozorem po próżnicy i bez potrzeby – do wykorzystania również jako środek przymusu bezpośredniego dla wszelkiej maści donosicieli i plotkarzy
- fantastyczny klej do papieru.
poniedziałek, 8 czerwca 2015
O pikanterii bez pruderii, czyli Klaudyna na nowo odkryta
Od tygodnia zastanawiam się, jaką książkę wyciągnąć dla Was z lamusa.
Nie chce mi się pisać o nowościach – reklamowanych wszędzie, do bólu i odruchu
wymiotnego. O tzw. bestsellerach będących li i jedynie wyrazem bluźnierstwa
wobec drzew, które musiały polec by je wydano. O wielkiej kupie niczego, którą
pchają w nasze mózgi nienażarci wydawcy, sprzedając nam kurzy bobek owinięty w
złoty papierek. Ciężko jest wybrać odpowiednią pozycję literacką… Wprawdzie
moja domowa biblioteka to kilka tysięcy książek, ale nie będę gawędziła o
każdej – o niektórych nie chce pisać, o niektórych nie wypada, o jeszcze innych
– zwyczajnie nie potrafię. Przeżywam też etap zniechęcenia. Mam dość Greyów,
wampirów, a już szczególnie opowieści durnej treści w stylu Bóg znajdzie ci
prace. Nie znajdzie, bo nie robi w instytucji dedykowanej takiej
działalności i arogancją byłoby oczekiwać zaangażowania sił najwyższych w
poszukiwanie dla nas zatrudnienia, gdy wokół giną ludzie i światy. Temu, kto
wymyślił poradniki – zwłaszcza podbudowywane ideologicznie – w tak przewrotnie
durny sposób – kopa w tylną część ciała.
W tramach buntu, odwrotu i czort wie czego jeszcze postanowiłam dziś
sięgnąć do klasyki ale takiej nietuzinkowej. Pamiętacie Klaudynę? Bohaterkę
cyklu powieściowego Colette? Biseksualną, ekscentryczną, czarującą Klaudynę?
Och, jakże ja ją uwielbiam …J
Trudno zadowolić jednocześnie wszystkich i samą siebie. Wolę zacząć
od siebie….
Credo…
Zawsze frapowało mnie do jakiej grupy wiekowej adresowana jest ta
powieść… Cykl 4 tomów – zapewne omamiona niewinnym tytułem – zakupiła mi leciwa
cioteczka, gdy byłam uczennicą szóstej klasy szkoły podstawowej. Prawdopodobnie
wyobrażała sobie, że darowuje mi lekturę zbliżoną do poczciwej (i ukochanej
rzecz jasna) Ani z Zielonego Wzgórza. Oj, gdyby wiedziała, jakie to
myśli rozpaliła w młodej głowie. Ba – pewnie przez bogobojną ciotuchnę wyrosłam
na starą lubieżnicę. Ale co tam…
Klaudyna kochani to sprawa z lekka skandalizująca… nie, nie dla
współczesnej młodzieży – która primo – książek nie czyta, secundo - erotyczne
wzorce znajduje w badziewiaku stulecia czyli moim ukochanym worku treningowym
Greyu – ja już chyba tak się nad tym nieszczęśnikiem napastwiłam, że w końcu go
polubię J. Wciąż tego nie czaję – w
końcu, jeśli już zdobywać, to wysokie bazy – zatem odpuście Greyowi i łapcie
się za Markiza – jak się bawić to na maxa. Kto da radę dotrzeć do
końca Sodomy opowie nam wszystkim i po wszystkim, jak się z tym czuł J. Wracając do tematu. Klaudyna
swego czasu musiała być książką skandalizującą. Dziś z pewnością jest odbierana
inaczej, niemniej jednak trzeba przyznać, że ma swój smaczek i nieco mocno
frywolnej pikanterii. Ot takiej sympatycznej pikanterii. Dość swobodnie porusza
temat seksualności wśród pensjonarek, homoseksualizmu wśród chłopców czy
lesbijskich romansów młodych żon…nazwijmy to… starawych mężów... Bez pruderii i
fałszywej skromności. Ale wszystko z klasą, humorem i w granicach dobrego
smaku. Przy tym historia jest przeciekawa, czyta się cudnie, ze smaczkiem,
posmaczkiem i kurde, z jakąś nostalgią. A język Colette – wspaniały,
niepodrabialny styl wielkiej damy, która kręcąc paluszkiem loczek i
przygryzając koniuszek języczka z uśmiechem Giocondy opowiada nam takie
zbereźne historyjki. Polecam! Wywalcie Greya w kosz i powróćcie do Klaudyny.
Mój zaczytany egzemplarz właśnie kontempluje Franka – ona nawet jakoś nieźle
wkomponowuje się w klimacik – zbereźnica jedna.
czwartek, 4 czerwca 2015
No to start...
Na dzień dobry wciąż przeze mnie odgrzewana myśl złota...
W sobotę centrum miasta wygląda tak samo jak i w każdy inny dzień tygodnia. Jest tylko więcej pijanych; w knajpach i barach, autobusach i bramach - wszędzie unosi się zapach przetrawionego alkoholu. W sobotę miasto traci swoją pracowitą twarz- w sobotę miasto ma pijaną mordę.
...ale z małą uwagą... Powyższą ponadczasową mądrość można/należy stosować również w przypadku weekendu rozkosznie rozciągniętego w czasoprzestrzeni przy pomocy wyłudzonego podstępem/otrzymanego łaskawie urlopiku...
Zatem kochani odpoczywajcie i bawcie się wspaniale... może nie aż tak z tą mordą...pijaną ale na maksa i w szczęśliwości ogromnej.
W sobotę centrum miasta wygląda tak samo jak i w każdy inny dzień tygodnia. Jest tylko więcej pijanych; w knajpach i barach, autobusach i bramach - wszędzie unosi się zapach przetrawionego alkoholu. W sobotę miasto traci swoją pracowitą twarz- w sobotę miasto ma pijaną mordę.
...ale z małą uwagą... Powyższą ponadczasową mądrość można/należy stosować również w przypadku weekendu rozkosznie rozciągniętego w czasoprzestrzeni przy pomocy wyłudzonego podstępem/otrzymanego łaskawie urlopiku...
Zatem kochani odpoczywajcie i bawcie się wspaniale... może nie aż tak z tą mordą...pijaną ale na maksa i w szczęśliwości ogromnej.
Franka sezon na łikendziki uważa za otwarty!
środa, 3 czerwca 2015
…bo jeśli pranie, to tylko w perłach na szyi
Jestem szczęśliwa. No niemożebnie uradowana. Czuję się osobą docenioną, ba - wręcz uhonorowaną. Otóż powodem tego euforycznego stanu nie jest – jak może podejrzewacie (niesłusznie zresztą) – nadmierne spożycie napojów z voltami lub wody brzozowej w parku pod kasztanowcem, nie uderzyłam się też w głowę, co mogłoby spowodować oderwanie od bytu realnego. Przyczyna tej obłędnej szczęśliwości jest zupełnie inna. Proszek ludzie dostałam! Do prania. W gratisie. Ba – to nawet nie proszek, to coś o wiele lepszego! Perły! Perły do prania. Dostałam je niemal za darmo - niemal, bo w ramach zapłaty za taki dar, mam raczyć nimi przyjaciół, zbierać ich opinie i szeroko i barwnie opisywać. Domyślacie się już, że załapałam się do kampanii Streetcom. A produkt, który do mnie trafił to Perlux. Jestem naprawdę mile zaskoczona, że po raz kolejny ktoś zawierzył mojej osobie i dobrowolnie odsłonił szyję ufając, że nie zatopię w niej swoich krzywych kłów;).
Perły do prania Perlux. Paka duża – w środku ulotki, próbki dla znajomych i dwa opakowania dla mnie. Wszystko ładne, estetyczne, aż miło okiem rzucić. Równie miło jest prać. A pranie w moim domu to niekończąca się epopeja…
Zawsze przerażają mnie takie posty, jak właśnie czyniony - nie wiem, co można napisać o produkcie do prania żeby porwać odbiorcę… Nie potrafię wznieść się na wyżyny wysublimowanego humoru zaprawionego ironią, które na trwałe wwierci się w Wasze jestestwa i sprawi, że zakrzykniecie zwartym chórem – chcemy Perlux! zapewniając mi tym samym poczesne miejsce w bajecznej krainie ambasadorów Perlux. Ech… marzenia:).
Lepsza jestem w antyreklamie:). No nic. Jako że nie chce mi się opowiadać, jak to wrzuciłam brudne łachy do pralki a wyciągnęłam czyste i pachnące, to raczej pokuszę się o małe porównanie. Zapraszam!
Perły są zawsze odpowiednie - mawiała Jackie Kennedy… i jak Wam zaraz udowodnię - miała kobieta rację…
Na focie moi mili widzicie różne rodzaje pereł… Klejnoty (tu umowne albowiem ja, Malkontentka i Franka jedziemy na tombakach i podróbkach różnej maści) a obok nasze perły piorące. Co je łączy? Co dzieli? Jedziemy.
1. Franka lepiej prezentuje się w perłach klasycznych, chociaż z drugiej strony nie ma pewności, czy perły piorące nanizane na sznurek nie byłyby nietuzinkową, oryginalną ozdobą. Fajne w sumie - i dla brunetki i dla blondynki…
2. Perły klasyczne są horrendalnie drogie. 1 perła słodkowodna 50 USD, para pereł słodkowodnych 200 USD, 1 perła Akoya 100 USD para pereł Akoya 400 USD. Cena 1 perły piorącej to trochę więcej niż złotówka… Taniej kurka wodna, taniej zdecydowanie. W przypadku tych ostatnich odpada nam również obawa przed kradzieżą – a to jest ważne, bo człowiek w stresie jest słabszy, podatny na choroby wieńcowe i inne równie straszne. Można zatem pokusić się o nieśmiałe stwierdzenie, że posiadacz pereł Perlux ma szanse żyć dłużej i zdrowiej niż zestresowany, wiecznie czujny i podejrzliwy posiadacz drogocennych klejnotów. To jest mocny argument moi Państwo i nie należy go lekceważyć!
3. Perły jedne i drugie mają dość luźny związek z wodą. Klasyczna z niej pochodzi, piorąca w niej działa… to trochę jak przy wyborach prezydenckich… dobra nie róbmy zagadnienia... Niewątpliwą przewagą pereł piorących jest fakt że piorą! A klasyczne – cóż można się w nie ustroić ale nie jest to jednoznaczna przewaga, bo jednak wciąż skłonna jestem dać szanse perłom piorącym. Są naprawdę dekoracyjnie i przyjemnie wykonane.
4. Perły Perlux fantastycznie odplamiają, nie wygryzając przy okazji dziur w pranym tworze. Co do klasycznych pereł – no tu jest gruba sprawa, bo ich zakup może doprowadzić do potężnych dziur w naszej kieszeni, budżecie itd. - należy wziąć to pod rozwagę.
5. Odzież wyprana w Perluxie pięknie pachnie i jest olśniewająco czysta. Odzież wyprana w perłach klasycznych… - (proszę do kończyć zdanie gdyby ktoś wiedział…)
Ha – mogłabym tak w nieskończoność, ale któż to będzie czytał – wyższość pereł piorących nad zdobiącymi powala na kolana!
Poważnie - Perlux jest naprawdę świetny. I ja, Franka i Malkontentka polecamy ten produkt gorąco! A najbardziej życzymy Wam tego, abyście mogły prać w perłach z Perluxu, mając na szyi niedbale uwieszoną wielorzędową kolię z tych prawdziwych…
Perły do prania Perlux. Paka duża – w środku ulotki, próbki dla znajomych i dwa opakowania dla mnie. Wszystko ładne, estetyczne, aż miło okiem rzucić. Równie miło jest prać. A pranie w moim domu to niekończąca się epopeja…
Zawsze przerażają mnie takie posty, jak właśnie czyniony - nie wiem, co można napisać o produkcie do prania żeby porwać odbiorcę… Nie potrafię wznieść się na wyżyny wysublimowanego humoru zaprawionego ironią, które na trwałe wwierci się w Wasze jestestwa i sprawi, że zakrzykniecie zwartym chórem – chcemy Perlux! zapewniając mi tym samym poczesne miejsce w bajecznej krainie ambasadorów Perlux. Ech… marzenia:).
Lepsza jestem w antyreklamie:). No nic. Jako że nie chce mi się opowiadać, jak to wrzuciłam brudne łachy do pralki a wyciągnęłam czyste i pachnące, to raczej pokuszę się o małe porównanie. Zapraszam!
Perły są zawsze odpowiednie - mawiała Jackie Kennedy… i jak Wam zaraz udowodnię - miała kobieta rację…
Na focie moi mili widzicie różne rodzaje pereł… Klejnoty (tu umowne albowiem ja, Malkontentka i Franka jedziemy na tombakach i podróbkach różnej maści) a obok nasze perły piorące. Co je łączy? Co dzieli? Jedziemy.
1. Franka lepiej prezentuje się w perłach klasycznych, chociaż z drugiej strony nie ma pewności, czy perły piorące nanizane na sznurek nie byłyby nietuzinkową, oryginalną ozdobą. Fajne w sumie - i dla brunetki i dla blondynki…
2. Perły klasyczne są horrendalnie drogie. 1 perła słodkowodna 50 USD, para pereł słodkowodnych 200 USD, 1 perła Akoya 100 USD para pereł Akoya 400 USD. Cena 1 perły piorącej to trochę więcej niż złotówka… Taniej kurka wodna, taniej zdecydowanie. W przypadku tych ostatnich odpada nam również obawa przed kradzieżą – a to jest ważne, bo człowiek w stresie jest słabszy, podatny na choroby wieńcowe i inne równie straszne. Można zatem pokusić się o nieśmiałe stwierdzenie, że posiadacz pereł Perlux ma szanse żyć dłużej i zdrowiej niż zestresowany, wiecznie czujny i podejrzliwy posiadacz drogocennych klejnotów. To jest mocny argument moi Państwo i nie należy go lekceważyć!
3. Perły jedne i drugie mają dość luźny związek z wodą. Klasyczna z niej pochodzi, piorąca w niej działa… to trochę jak przy wyborach prezydenckich… dobra nie róbmy zagadnienia... Niewątpliwą przewagą pereł piorących jest fakt że piorą! A klasyczne – cóż można się w nie ustroić ale nie jest to jednoznaczna przewaga, bo jednak wciąż skłonna jestem dać szanse perłom piorącym. Są naprawdę dekoracyjnie i przyjemnie wykonane.
4. Perły Perlux fantastycznie odplamiają, nie wygryzając przy okazji dziur w pranym tworze. Co do klasycznych pereł – no tu jest gruba sprawa, bo ich zakup może doprowadzić do potężnych dziur w naszej kieszeni, budżecie itd. - należy wziąć to pod rozwagę.
5. Odzież wyprana w Perluxie pięknie pachnie i jest olśniewająco czysta. Odzież wyprana w perłach klasycznych… - (proszę do kończyć zdanie gdyby ktoś wiedział…)
Ha – mogłabym tak w nieskończoność, ale któż to będzie czytał – wyższość pereł piorących nad zdobiącymi powala na kolana!
Poważnie - Perlux jest naprawdę świetny. I ja, Franka i Malkontentka polecamy ten produkt gorąco! A najbardziej życzymy Wam tego, abyście mogły prać w perłach z Perluxu, mając na szyi niedbale uwieszoną wielorzędową kolię z tych prawdziwych…
wtorek, 2 czerwca 2015
O luce w czasie i dziwnych kosmetykach z Korei czyli Malkontentka i baba w babie
Jest wtorek… Kurza stopa ciągnie się ten tydzień w nieskończoność.. Trwa, rozciąga w czasie, pochłania niezliczone ilości kubków kawy, ziewań, mija tygodniami, miesiącami, latami i…wciąż jest wtorek. Potworek jak mawia Li. Z okazji luki w czasie, w której prawdopodobnie utknęłam – oby tylko jakieś langoliery mnie nie dopadły – powzięłam twarde postanowienie. Otóż, nie będę snuć tu opowieści o perypetiach Malkontentki związanych z każdym nieomal kosmetykiem, który trafił w jej łapki. Skoncentruje się jedynie na tych dziwnych, nietypowych, mało znanych bądź znanych szeroko, ale posiadających metkę „kontrowersyjne”. Zapraszam zatem do krainy dziwów wszelakich i cudów niemożebnych czyli do Korei. Dziś – ostatni, jeszcze ciepły zakup Malkontentki czyli krem BB Holika Holika Face 2 Change.
No takiego cuda to nasza Malkontentka jak żyje nie widziała. Cała zabawa opiera się na zasadzie „baba w babie”. Najpierw mamy kartonik, w kartoniku siedzi sobie pudełeczko – jakby puderniczka. Otwieramy puderniczkę a tam lustereczko i gąbeczka, a pod gąbeczką kolejne wieczko i… cóż mamy -… znowu gąbeczka ale tym razem nasączona kremem BB. Początkowo takie rozwiązanie wydawało się Malkontentce co najmniej niewygodne, ale po aplikacji zmieniła zdanie. Wprawdzie nie udało jej się zgrabnie nałożyć preparatu na oblicze za pomocą dołączonej gąbki ale paluchami poradziła sobie całkiem sprawnie. Efekt? No moi Państwo! To jest efekt! Efekcisko nawet. Krytycyzm Malkontentki zamienił się w dziki entuzjazm. Krem – mimo dość dziwacznego koloru „na pierwszy oka rzut” – w kontakcie ze skórą ewoluował i stał się genialny - czyli znikł:). Wtopił się rewelacyjnie, dostosował, cudnie ujednolicając oblicze. Krycie całkiem, całkiem. Również całkiem, całkiem prezentowała się nasza bohaterka po użyciu produktu, a nie jest to takie prościuchne w jej przypadku! Więc szacun dla producenta pod nazwą Holika Holika… A tak na marginesie – owa Holika Holika to jakaś żeńska odmiana demona w tej Korei… Ha! I pewnie dlatego tak Malkontentce pasi! Trwałość demona – przyzwoita – wytrzymuje dniówkę w pracy, mimo że Malkontentka jest mocno ruchoma – pociera łapskami czoło, nos, poliki, (w nosie – nie, nie dłubie), trze oczy… miast trwać nieruchomo z delikatnym uśmieszkiem Giocondy, by nie narazić malunku na obliczu na szwank… Co poradzić - czochra się jak Kałużyński - ukochany i cudowny mistrz nad mistrze i szczerzy głupawo - a Holika wciąż jest… Holika Holika znaczy się! Ale nigdy nie jest tak, żeby było idealnie. Nie, nie! Dajcie mi kosmetyk – parafrazując despotę… a ja już go …
Otóż – po pierwsze trzeba pilnować żeby klapkę wewnętrzną solidnie zamknąć, bo wysycha. Po drugie – gąbka wewnętrzna jest zabezpieczona przed ciekawskimi, być może nawet brudnymi paluchami folią… i git. Tyle że folia jest dziwnie umocowana – jakąś kleistą substancją, która po zerwaniu trwa na gąbce – trzeba to jakoś usunąć, co jest dość nie teges. I po trzecie – puderniczka bardzo kiepsko się zamyka!
No;). To było trochę miodu na czarne serduszko Malkontentki;) – niech ma.
Pomijając mankamenty – takie tam pikusie …Kochani – to jest TA bajka! Polecam z czystym sumieniem!
No takiego cuda to nasza Malkontentka jak żyje nie widziała. Cała zabawa opiera się na zasadzie „baba w babie”. Najpierw mamy kartonik, w kartoniku siedzi sobie pudełeczko – jakby puderniczka. Otwieramy puderniczkę a tam lustereczko i gąbeczka, a pod gąbeczką kolejne wieczko i… cóż mamy -… znowu gąbeczka ale tym razem nasączona kremem BB. Początkowo takie rozwiązanie wydawało się Malkontentce co najmniej niewygodne, ale po aplikacji zmieniła zdanie. Wprawdzie nie udało jej się zgrabnie nałożyć preparatu na oblicze za pomocą dołączonej gąbki ale paluchami poradziła sobie całkiem sprawnie. Efekt? No moi Państwo! To jest efekt! Efekcisko nawet. Krytycyzm Malkontentki zamienił się w dziki entuzjazm. Krem – mimo dość dziwacznego koloru „na pierwszy oka rzut” – w kontakcie ze skórą ewoluował i stał się genialny - czyli znikł:). Wtopił się rewelacyjnie, dostosował, cudnie ujednolicając oblicze. Krycie całkiem, całkiem. Również całkiem, całkiem prezentowała się nasza bohaterka po użyciu produktu, a nie jest to takie prościuchne w jej przypadku! Więc szacun dla producenta pod nazwą Holika Holika… A tak na marginesie – owa Holika Holika to jakaś żeńska odmiana demona w tej Korei… Ha! I pewnie dlatego tak Malkontentce pasi! Trwałość demona – przyzwoita – wytrzymuje dniówkę w pracy, mimo że Malkontentka jest mocno ruchoma – pociera łapskami czoło, nos, poliki, (w nosie – nie, nie dłubie), trze oczy… miast trwać nieruchomo z delikatnym uśmieszkiem Giocondy, by nie narazić malunku na obliczu na szwank… Co poradzić - czochra się jak Kałużyński - ukochany i cudowny mistrz nad mistrze i szczerzy głupawo - a Holika wciąż jest… Holika Holika znaczy się! Ale nigdy nie jest tak, żeby było idealnie. Nie, nie! Dajcie mi kosmetyk – parafrazując despotę… a ja już go …
Otóż – po pierwsze trzeba pilnować żeby klapkę wewnętrzną solidnie zamknąć, bo wysycha. Po drugie – gąbka wewnętrzna jest zabezpieczona przed ciekawskimi, być może nawet brudnymi paluchami folią… i git. Tyle że folia jest dziwnie umocowana – jakąś kleistą substancją, która po zerwaniu trwa na gąbce – trzeba to jakoś usunąć, co jest dość nie teges. I po trzecie – puderniczka bardzo kiepsko się zamyka!
No;). To było trochę miodu na czarne serduszko Malkontentki;) – niech ma.
Pomijając mankamenty – takie tam pikusie …Kochani – to jest TA bajka! Polecam z czystym sumieniem!
poniedziałek, 1 czerwca 2015
O zobowiązaniu i inteligencie czyli stawiamy flaszkę na stół
W sobotę centrum miasta wygląda tak samo jak i w każdy inny dzień tygodnia. Jest tylko więcej pijanych; w knajpach i barach, autobusach i bramach - wszędzie unosi się zapach przetrawionego alkoholu. W sobotę miasto traci swoją pracowitą twarz- w sobotę miasto ma pijaną mordę. (M.Hłasko)
Taki alkoholowy cytacik na zachętę… Nota bene jeden z moich ulubionych;)
Dziś będzie o książce, której recenzować nie wypada. Dziś będzie o książce, którą trza poznać. Z grubej rury strzelam o poranku, ale do jasnej Anielki zaczynam mieć dość młodych osobników tuż po studiach, legitymujących się tytułem magistra, którzy na dźwięk nazwisk, innych niż te z kanonu lektur bardzo obowiązkowych, spoglądają na mnie takimi wielkimi zdumionymi oczami bezrozumnej owcy. Kurza noga – pretendowanie do miana inteligenta to nie tylko machanie przed nosem dyplomem, status inteligent – zobowiązuje! Nie można być kurą rozprawiającą o fizyce kwantowej! Pewne rzeczy trzeba wiedzieć, pewne nazwiska kojarzyć i nie wypluwać z paszczy oświadczeń w stylu „ten Bach to do dupy jest”… Uch… Zatem o poranku sięgamy do skarbnicy! Tak, skarbnicy ukrywającej największe perły polskiej literatury… i – nie… nie będzie to Pan Tadeusz;) – wyciągamy dzieło bezprecedensowe, dzieło pokoleniowe, dzieło wybitne, chociaż ostatnio jakby zapomniane – Piękni dwudziestoletni, autor - Marek Hłasko. Kto nie czytał – niech pędzi do biblioteki, księgarni czy internetu i nadrabia!
Marek Hłasko – jeden z najbardziej interesujących, kontrowersyjnych i zbuntowanych polskich twórców. Genialny umysł, jedyne w swoim rodzaju ostre jadowito-uszczypliwe poczucie humoru, bezwzględne, wyraziste, niekiedy wulgarne pióro. Piękni dwudziestoletni to biografia Hłaski, ale nie jest to biografia o kroju tych, znanych nam z lekcji polskiego… Życie, które mi dano jest tylko opowieścią, ale jak ja ją opowiem, to już moja sprawa. Trafnie to ktoś gdzieś określił – Hłasko stawia flaszkę, odpala fajkę, nas sadza przy stole i jedziemy z opowieścią, w której prawda splata się ze zmyśleniem, gorycz z radością a łzy ze śmiechem. Pozornie chaotyczne rozdziały - coś na wzór felietonów, tworzą obraz postaci tak niezwykłej, że chce się więcej i więcej… Nieustanna szarpanina, alkohol, kobiety, zabawne dykteryjki, odjechane realia lat 60 tych, obraz całego pokolenia – smaczne nad wyraz - ale za wiele niestety tego nie poczytamy, bo skoro James Dean polskiej literatury opuścił ten padół w kwiecie wieku, mając zaledwie 35 wiosen to i siłą rzeczy biografia nie może być szczególnie opasła. Na szczęście dla następnych pokoleń - zdołał załapać się na nieśmiertelność. Książkę łykamy „na raz”, zachłystując się jej klimatem a skończywszy – mamy pewność, że pozwolić się zamknąć w więzieniu własnych ograniczeń – to pułapka a zarazem grzech śmiertelny.
W więzieniu zawsze jest wesoło, jeśli się do tego podejdzie w sposób właściwy. Wszyscy są zawsze niewinni, wszystko jest omyłką.
Taki alkoholowy cytacik na zachętę… Nota bene jeden z moich ulubionych;)
Dziś będzie o książce, której recenzować nie wypada. Dziś będzie o książce, którą trza poznać. Z grubej rury strzelam o poranku, ale do jasnej Anielki zaczynam mieć dość młodych osobników tuż po studiach, legitymujących się tytułem magistra, którzy na dźwięk nazwisk, innych niż te z kanonu lektur bardzo obowiązkowych, spoglądają na mnie takimi wielkimi zdumionymi oczami bezrozumnej owcy. Kurza noga – pretendowanie do miana inteligenta to nie tylko machanie przed nosem dyplomem, status inteligent – zobowiązuje! Nie można być kurą rozprawiającą o fizyce kwantowej! Pewne rzeczy trzeba wiedzieć, pewne nazwiska kojarzyć i nie wypluwać z paszczy oświadczeń w stylu „ten Bach to do dupy jest”… Uch… Zatem o poranku sięgamy do skarbnicy! Tak, skarbnicy ukrywającej największe perły polskiej literatury… i – nie… nie będzie to Pan Tadeusz;) – wyciągamy dzieło bezprecedensowe, dzieło pokoleniowe, dzieło wybitne, chociaż ostatnio jakby zapomniane – Piękni dwudziestoletni, autor - Marek Hłasko. Kto nie czytał – niech pędzi do biblioteki, księgarni czy internetu i nadrabia!
Marek Hłasko – jeden z najbardziej interesujących, kontrowersyjnych i zbuntowanych polskich twórców. Genialny umysł, jedyne w swoim rodzaju ostre jadowito-uszczypliwe poczucie humoru, bezwzględne, wyraziste, niekiedy wulgarne pióro. Piękni dwudziestoletni to biografia Hłaski, ale nie jest to biografia o kroju tych, znanych nam z lekcji polskiego… Życie, które mi dano jest tylko opowieścią, ale jak ja ją opowiem, to już moja sprawa. Trafnie to ktoś gdzieś określił – Hłasko stawia flaszkę, odpala fajkę, nas sadza przy stole i jedziemy z opowieścią, w której prawda splata się ze zmyśleniem, gorycz z radością a łzy ze śmiechem. Pozornie chaotyczne rozdziały - coś na wzór felietonów, tworzą obraz postaci tak niezwykłej, że chce się więcej i więcej… Nieustanna szarpanina, alkohol, kobiety, zabawne dykteryjki, odjechane realia lat 60 tych, obraz całego pokolenia – smaczne nad wyraz - ale za wiele niestety tego nie poczytamy, bo skoro James Dean polskiej literatury opuścił ten padół w kwiecie wieku, mając zaledwie 35 wiosen to i siłą rzeczy biografia nie może być szczególnie opasła. Na szczęście dla następnych pokoleń - zdołał załapać się na nieśmiertelność. Książkę łykamy „na raz”, zachłystując się jej klimatem a skończywszy – mamy pewność, że pozwolić się zamknąć w więzieniu własnych ograniczeń – to pułapka a zarazem grzech śmiertelny.
W więzieniu zawsze jest wesoło, jeśli się do tego podejdzie w sposób właściwy. Wszyscy są zawsze niewinni, wszystko jest omyłką.
Subskrybuj:
Posty (Atom)