Skończył się festiwal obietnic – Rodacy wybrali. Wybraliśmy właściwie, lub inaczej - niektórzy wybrali, a że nie wszyscy trafili w punkt, to inna sprawa. No ale jak to w grze. Zwycięzca zgarnął pulę. Ulicami przeszła krucjata różańcowa, nazywająca się też dla urozmaicenia pogotowiem różańcowym. I ok. Fajno. Kolorowo wracamy do rzeczywistości. Do kogo będzie należała przyszłość? Nie wiem. Za sprawą Anuli KLIK pojawiło się w blogosferze hasło ekshibicjonizmu – czyli - nie nie – nie świntuchy, nie obnażamy ciał – tylko duszyczki i flaczki – co kto tam ma. Ja mam flaczki. Jakoś tak mi się ten trend wpisuje w dzisiejszy kaleki felieton. I dlatego opowiem o sobie (zakładając z słusznym przestrachem że stracę połowę czytelników)…
Jestem kobietą rasy białej, wzrost średni (ale w tej sprawie zawsze kłamię i dodaje sobie dwa centymetry), wiek średni, intelekt średni. Generalnie średnia krajowa. Jestem filozofem mediewistą. Jestem żoną. Według obowiązującej nomenklatury żyję w związku niesakramentalnym, tzn. mój mąż jest moim mężem poślubionym z miłości, ale jedynie w obliczu prawa cywilnego, co wedle niektórych chorych jednostek czyni a’priori nasze małżeństwo siedliskiem rozpasania i sodomy. Związek uświęcony sakramentem zawarłam z zupełnie innym panem i zdecydowanie nie był to związek błogosławiony, tylko chybiony. Jestem matką. Nie jeżdżę na nartach. Nie jeżdżę też do Aspen. Jeżdżę w Tatry. Wykonuję ciężką i stresującą pracę, za którą pobieram wynagrodzenie. Czytam. Lubię sztukę. Mam liberalne poglądy. Jestem przeciwniczką kary śmierci. Znam fajnego dzieciaka z in vitro – no powaga – wygląda jak prawdziwy;). Na plecach mam kolorową jaszczurkę. Jestem agnostyczką. Za najwyższą wartość życia - poza życiem samym w sobie - uważam wolność. Jestem zagorzałą entuzjastką rozdziału państwa od wszelkich instytucji kultu religijnego. Czasem klnę. Nie jestem przeciwniczką aborcji, co nie oznacza, ze jestem jej zwolenniczką. Nie przeszkadzają mi związki partnerskie, bez względu na to pomiędzy jakimi płciami zachodzą. Nie interesuje mnie kto, jak i z kim śpi. Podziwiam odwagę Anny Grodzkiej …
Myślicie, że przyszłość należy do takich jak ja…? No właśnie…
Przemarsz krucjaty różańcowej nieco wytrącił mnie z torów… Zapytacie dlaczego ja, taki zwolennik wolności sarkam tu na przemarsz krucjaty różańcowej? Ano właśnie dlatego, że nazywa sama siebie krucjatą. Bo krucjata moi mili to inaczej wyprawa wojenna, czyli coś, co w swym założeniu ma wolność komuś i gdzieś ograniczyć… Ale co tam… ostrej jazdy bez trzymanki, na trzech kołach, bo czwarte gdzieś po drodze odleciało nauczyłam się już dawno. Nauczyłam się być twardą. Było… Dlatego czytając w necie łolabogi nad losem pierwszej damy, która dla dobra narodu (sic!) musiała zrezygnować z pracy zawodowej, aby trwać u boku męża i to trwać bez wynagrodzenia, nie umiem wspiąć się na wyżyny współczucia i zapłakać! Wprawdzie nie istnieje przepis prawny zabraniający naszej krajowej pierwszej damie kontynuowania pracy zawodowej, ale przecież można trochę pozmyślać, bo tworzenie etosu wydaje się być mocniejsze. Zwłaszcza że pierwsza dama ma prawo wycofać się z życia publicznego, jeśli tylko takie jej pragnienie! W tym kontekście opowieści o hipotetycznym poświęceniu, podobnie jak jakieś plugawe teksty o podludziach, którzy robią z siebie idiotów, pracując za jedynie sześć patyków, uważam za kpiny. Ze mnie. Nie doradzę nikomu - ale to absolutnie nikomu, jak być pierwszą, drugą czy nawet trzecią damą – poważnie ;) – nie zrobię tego, bo damą nie jestem – no bywam;) – ale na stałe raczej bliżej mi do wypłoszów z ambicjami pseudointelektualnymi. Ot, podobnie nie skuszę się na poradę, jak przeżyć za 14 tys. miesięcznie, mając jednocześnie opłacony wikt, opierunek, dach nad głową, media, kosmetyczkę, wizażystkę, ciuchy – no bo trza coś na grzbiet wciągnąć i - inne takie. Nie doradzę, bo kurka wodna nie wiem, jak się żyje za taką kasę. Nie doradzi też pan sypiający u mnie na klatce, któremu chętnie darowuje grosik, żeby wychylił kielicha, bo czasem kielich jest bardziej potrzebny w życiu niż solidny obiad – ale coś trzeba przeżyć, żeby to wiedzieć.
Mam wrażenie, że doszło do jakiegoś gigantycznego wynaturzenia, ewentualnie przewartościowania wszelkich wartości albo zwyczajnie - niektórzy pismacy robią, co w ich mocy, żeby obywatelom takim jak ja obrzydzić świat jak leci - z najwyższym urzędem włącznie… kurza noga!
Drodzy Państwo wybór na stanowisko Prezydenta to niewyobrażalny zaszczyt (poza oczywistością, że kandydowanie jest dobrowolne), podobnie niewyobrażalnym zaszczytem jest funkcja Pierwszej Damy! I koniec! TO ZASZCZYT! Ludzie kochani! Nie dopust boży! I żeby nie było – piszę to świadomie, nie jako zahukana kura domowa tylko jako feministka - może nie tyle wojująca co raczej gorejąca, ale jednak!
W kwestii formalnej – też uważam, że wynagrodzenie głowy państwa w porównaniu do zarobków prezesów spół, spółek i spółeczek jest fraszką, igraszką itd… Ale ale moi mili. Prezydent RP! Powtórzę - to zaszczyt! A splendor z pełnienia tak godnego urzędu spływa – jakby nie patrzeć - na rodzinę – zwłaszcza małżonka, dziatwę... Tak widzi to mój – mimo wszystko - patriotyczny rozumek! Utożsamianie funkcji reprezentanta Narodu z li i jedynie nieludzkim poświęceniem onego i owego onego towarzysza życia, jakoś do mnie nie trafia. Nie bądźmy komediowo żałośni i nie mówmy o „kładzeniu kariery zawodowej na ołtarzu Ojczyzny”, bo to cholerne nadużycie. Na boginię! Toż nie sądzę żeby – po pierwsze jakakolwiek pierwsza dama czy pierwszy mąż po zakończeniu prezydentury współtowarzysza życia mieliby kłopot ze zdobyciem kasy na papu, a po drugie – do jasnej cholery, jak już ktoś ma tak cierpieć, to przecież zawsze można się rozwieść… jeszcze… Mam grubiej? Proszę bardzo! Ja wnuczka powstańców, żołnierzy, więźniów obozów koncentracyjnych, ofiar Katynia i Wołynia – mówię Nie! Nie kupuje tego!