Strony

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Łzy jako skutek uboczny bólu świata czyli rozchlipanie przy ekranie...

dotknęło mnie wczorajszego wieczora. Otóż mili Państwo, film obejrzałam. Co przyznaję – nieczęsto mi się zdarza. Czytam, a nie oglądam – zasada nr jeden. A jeśli już oglądam, potrzebuję długiego treningu psychicznego, żeby zmobilizować się, usiąść i wytrwać do końca seansu. O chodzeniu do kina w ogóle mowy nie ma – bo przyglądanie się historii rozgrywającej się na ekranie jest dla mnie przeżyciem intymnym i na wskroś osobistym i nie ma tu mowy o dzieleniu się nim z całym tłumem obcych mi osób, które dodatkowo zakłócają misterium cmokaniem, siorbaniem, gadaniem, chrupaniem itp.
Tym razem film obejrzałam... bo przeczytałam książkę (prawie nigdy ale to prawie nigdy tego nie czynię, bo zazwyczaj doznaje srogich zawodów, widząc jak bardzo wyobrażenie reżysera różni się od mych fantazji a rozczarowań w życiu to mam po dolną linię rzęs)hmmm… jak to napisałam…. bo przeczytałam książkę... No właśnieZłamałam żelazny kodeks, bo diablo chciałam zobaczyć, czy da się zekranizować taką historię nie zabijając w niej tego, co najcenniejsze. Otóż kochani moi – da się!
Jak zwykle się rozgałęziam a nie zdradziłam jeszcze tytułu. Książka i film mają tą samą nazwę. Gwiazd naszych wina. Kto czytał wie. Książkę jakiś człek z nieznanych bliżej przyczyn umieścił w katalogu literatury młodzieżowej. Zaprawdę powiadam wam, że  jest to lektura dla nie-nastolatków, oczywiście i nastolatek może znaleźć się w gronie nie-nastolatków ale standardowych przedstawicieli tego gatunku- wykluczam. Bo taka moja wola.
Książka należy do szlachetnych reprezentantów solidnej, naprawdę dobrej literatury i powaliła mnie są emocjonalno- filozoficzną wymową na kolana, ale nie o książce dziś mowa. Gawędzę o filmie.
W filmie grają kompletnie nieznani mi aktorzy - przy czym podkreślam - JA ich nie znam, ale jako osoba uciekająca od obrazu poruszającego się na ekranie, jestem ignorantem w tej dziedzinie i wyrocznia ze mnie żadna więc jest szansa, że są to aktorzy znani szerokiej publiczności, ba może nawet szerszej niż szerokiej.
Tzw. spoilera hmm.. tu wrzucać nie będę. Szepnę tylko, że jest to historia pary nastolatków (aaa pewnie dlatego książka jest dla młodzieży, bo o młodzieży… książka o samochodach zatem jest…nie, nie dość!) obdarzonych wielką wrażliwością, nadzwyczajną inteligencją i głęboką przenikliwością, których w życiu poza nagłą i potężną miłością spotyka coś równie nagłego ale niestety - tym razem - wszechpotężnego - choroba nowotworowa. Nie jest to jednak opowieść o raku. Jest to opowieść o tym, jak żyć pełnią życia, będąc świadomym własnych ograniczeń czasowych. I to ta świadomość ma i w filmie i w tzw. realu kluczowe znaczenie. Tak naprawdę bowiem to właśnie ona potrafi kapitalnie i konstruktywnie zniszczyć każde życie a przynajmniej szalenie je ograniczyć. Świadomość może zabić człowieka w człowieku i sprawić, że stanie się on własną chorobą, jak to pięknie ujął główny bohater „Gwiazd… Rak w opowieści nie jest motywem przewodnim, jest czymś co było, jest i będzie, czymś czego nie da się zwalczyć, czymś co osiągnęło status bytu jeśli nie trywialnego (acz upierdliwego przez swą wymowę ostateczną), to napewno naturalnego. Widać tu i elementy wschodniej rezygnacji (skoro los na mnie, to zesłał to muszę z tym żyć albo z tym umrzeć) i przewrotnego defetyzmu - znajdę sposób by tu zostać, jak najdłużej (chociaż i tak nie wierzę w zwycięstwo). Rak, ogranicza ciało, narzuca ból i wyznacza ramy czasowe… jedynie i aż… Rak też ma znaczenie symboliczne - jest po prostu synonimem końca, kresu życia, a zarazem świadomości tego kresu... A tego jak stworzyć malutką własną wieczność w tych bardzo ciasnych ramach uczą nas młodzi bohaterowie. Film zrobiony znakomicie, zbudowany z emocji, buchający emocjami i tworzący emocje. Płakałam… Bo to jest dobre życie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz