piątek, 31 lipca 2015

O tym jak wysłać paczkę i nie zwariować, czyli o przygodzie, Mineralnej Kasi i szalonym pocztylionie… część II

Dziś historii pocztowej ciąg dalszy. Podzieliłam ją na dwie części, ale nie, nie - nie po to, by tym prostym manewrem uzyskać dwa posty i tym samym zdobyć tłumy obłąkańczo zaciekawionych czytelników. Przyświecał mi inny cel. Chciałam chronić moich blogowych gości przed totalną karuzelą mózgowo-obrazkowo-zwojową… No inaczej mówiąc - bez flaszki tego nie rozbieriosz, a do soboty z mordą pijaną jeszcze kawałek, więc trzeba łagodnie dawkować szoki. Kontynuujmy zatem…

Po surrealistycznej pogawędce z nieznanym mi mężczyzną przedstawiającym się ksywą „listonosz”, udało mi się porozumieć mailowo z Kasią KLIK i dopytać czy wie coś o miejscu Y, panu ze sklepu i paczce. Odpowiedz Kasi początkowo mnie uspokoiła:
Spoko – Y jest jej znane, mąż był w sklepie i rzeczywiście dostał jakąś paczkę.
Uff… już odetchnęłam z ulgą gdy…. z przerażeniem doczytałam… że paczka nie tylko została mężowi wydana – na szczęście właściwemu - ale jeszcze zapłacił za nią 70 zł. polskich, albowiem była to paczka pobraniowa!!!
Wpadłam w panikę! Wejdźcie na moment w moją skórę – jakkolwiek nie byłoby to obrzydliwe - i poczujcie to, co ja poczułam. Jakbym z patelni w oblicze zarobiła. Jak to wygląda? Wysyłam komuś prezent i każę za niego płacić…! Już starannie wyobraziłam sobie reakcję Kasi… i szybciorem poprosiłam ją o numer telefonu, żeby słowem zaświadczyć, że w życiu nie wysyłałam do niej niczego w zamian za brzęczącą monetę i w ogóle nie miewam takich pomysłów, albowiem kasa mnie brzydzi… W międzyczasie skontaktowałam się jeszcze z Pocztą Książkową. W tej miłej instytucji tabun wystraszonych ludzi zaczął badać sprawę, przysięgając że z ich strony jest jak bogini przykazała, wysłali paczkę do X nie do Y, żadnego pobrania nie wołali i mają na to twarde dowody, a tego listonosza to już oni dopadną i wyrwą mu ten plugawy ozór z przedniej części głowy.
Z lekka uspokojona zadzwoniłam do Kasi. I to była najprzyjemniejsza część historii. Pogawędziłyśmy miło, pośmiałyśmy się serdecznie, zwłaszcza że nasza przygoda zaczęła zjeżdżać na jakieś komiczne tory. Kasia bowiem prowadząc własne śledztwo i dziwując się pobraniowej paczce, której ja się wyrzekłam a ona nie zamawiała, dowiedziała się, że istotnie paczka nie jest ode mnie… a jako że paczka przebywała z mężem gdzieś w dalekiej oddali… trzeba było czekać powrotu ślubnego do domu żeby zbadać zawartość… No i git. Tylko gdzie jest moja paczka…?! No bo jak to działa… Pan listonosz znał mój numer telefonu, który był na paczce… ale paczka, którą dostarczył i za którą pobrał czystą żywą gotówkę nie była moja… świat się kończy…
Rzutem na taśmę postanowiłam ponownie zadzwonić do wyżej wzmiankowanego i nieco go przycisnąć.
Pan listonosz odebrał oczywiście cały uradowany i…
Powiedział, że to nie była moja paczka (doprawdy, no), moja leżakuje sobie na poczcie i jej dostarczenie jest dopiero w dalszych planach pana listonosza. Zadzwonił na mój numer w sprawie tamtej paczki bo… nie wie właściwie dlaczego tak uczynił, jakoś tak spontanicznie mu wyszło. Jest zdecydowanie przegrzany słońcem i cofa jakoby przegrzany nie był – to jego oświadczenie. A najlepsze powiedział na koniec – w formie jakby zwierzenia, no bo w sumie stałam się już niemal jego znajomą
- Bo wie pani, ja za tamtą paczkę wziąłem 70 zł, a ona nie była pobraniowa. Muszę jutro oddać…
W tle rechot kolegów listonoszy i odrechot „mojego” nowego kumpla…
O matuchno…
Dałam cynk Kasi, że 70 zł będzie miała zwrotu i żywiąc głębokie obawy, co do skuteczności pana listonosza poprosiłam, żeby jednak zasygnalizowała, gdy właściwą paczkę otrzyma…o ile otrzyma… ech…
Cała historia skończyła się dobrze, bonusem była pogawędka z Kasią – miałyśmy okazję troszkę się poznać i razem pośmiać, a to w tak dziwnych okolicznościach nawet miało swój specyficzny smaczek.
A co do listonosza. Kurka wodna… ja nie wiem, ale miałam wrażenie że to człek szalony i tylko dlatego, gdy nazajutrz zadzwonili do mnie z Poczty Książkowej, żeby poinformować że książkę namierzyli i listonosza też i… jak go… to poprosiłam, żeby aż TAK to go nie….
















czwartek, 30 lipca 2015

O tym jak wysłać paczkę i nie zwariować, czyli o przygodzie, Mineralnej Kasi i szalonym pocztylionie… część I

... aby najbardziej banalne wydarzenie mogło się stać przygodą, trzeba i wystarczy je opowiadać (znalezione w sieci)
Pięć minut temu postawiłam diagnozę – cierpię na syndrom „ściągnij sobie na głowę cegłę w drewnianym budynku, ale w ostatniej chwili uskocz w bok”. To właśnie mam! Czy ja naprawdę ani jednego dnia nie mogę przeżyć spokojnie, ponudzić się - tak zwyczajnie być - bez wielkiej ekscytacji codziennością? Ale nie! Włóczą się obok non stop jakieś chochliki - zakłócacze, które wikłają mnie w przedziwne pajęczyny zdarzeń. Mam nieprzyjemne wrażenie, że gram w odjechanej komedii pomyłek. Na szczęście - komedii…
Serfując sobie dziś po sieci - w czasie przerwy śniadaniowej - przeczytałam ni mniej ni więcej, że: są ludzie, którzy narzekają na brak przygód. Ja ich mam zawsze nadmiar. Frasobliwe wielce.... O mnie kurka wodna, czy jak? Zaciekawiona zerknęłam w dalszą część wywodu i uzasadnienie przygodołapactwa spodobało mi się jeszcze bardziej: albowiem tylko obojętnych na zło przygoda omija. NO! Więc jakby ktoś miał wątpliwości, to sprawa jest jasna! Jestem dobra! Znaczy w sensie, że dobrym człowiekiem jestem. Zanotowałam to na ozdobnym arkusiku i przypięłam do lodówki na wypadek gdyby któryś z domowniku śmiał zapomnieć…
No, a jako że jestem dobra, to naturalną konsekwencją tego faktu jest popadanie w różne zdarzenia, które roboczo nazwijmy przygodą! I teraz o takiej maleńkiej przygodzie słów kilka. A ciekawa ona jest głównie z tego powodu, że przeżyłam ją w towarzystwie. Szczęściem było to towarzystwo nadzwyczaj miłe i choć wirtualne to… No nieważne. Moi Państwo z Kasią Mineralną KLIK udało mi się nakręcić, że ho ho – i to w sumie nie jest nawet dziwne, bo wszak Kasia kręci – tyle że kosmetyki, a ja tylko takie surrealistyczne pętle z prostych ścieżek życiowych wyplatam. Dobra (jestem dobra, jestem dobra) jedziemy.
Udało Wam się kiedyś dokonać trudnej sztuki wysłania paczki, tak aby trafiła ona w ręce odbiorcy, bez perypetii i sterty włosów leżących obok krzesełka, a wyrwanych sfrustrowaną dłonią? Udało Wam się obdarować kogoś, nie ładując się przy okazji w sam środek akcji Jasia Fasoli? Jeśli tak, to może lepiej nie czytajcie dalej… albo czytajcie – zawsze człek lepiej się czuję, gdy pobrechta sobie nieco ego przypatrując się obszczydupce…
Otóż mili państwo. Kasia. Mineralna nasza obdarowała mnie (ponownie – tak, tak!) paką pięknych różności wytworzonych przez jej złote łapki. Pławiąc się w szczęśliwości też postanowiłam Kasię obdarować… tylko czym? Wszak dla dobra ogólnonarodowego lepiej żebym samodzielnie niczego nie produkowała i… Ot! Pomysł sam wpadł mi w oko. Książka. Książka o tym Kasinym mieszaniu i kosmetyce naturalnej. A żeby było elegancko, profesjonalnie i z klasą (a co) postanowiłam wysłać podarunek korzystając z usług Poczty Książkowej. Piękna sprawa – kupuje się u nich zdalnie książkę, a oni po załatwieniu formalności finansowo – życzeniowych cudnie ją pakują i wysyłają do obdarowanego, dołączając wymyśloną wcześniej dedykację. Załatwiłam sprawę raz dwa – opłaciłam, napisałam dedykację i podałam adres Kasi do miejsca X – adres był mi wcześniej znany i sprawdzony - oraz co ważne – nie mając Kasi numeru telefonu podałam swój - na wypadek jakiś kłopotów. O zła godzino! ...Uczyniwszy to wszystko z zadowoleniem, ale i pewnym niepokojem czekałam na reakcje Kasi – czy książka przypadnie jej do gustu, czy nie ma już kilku egzemplarzy, które w panice rozdaje znajomym etc. Nie wiedziałam, że imprezka dopiero się rozkręca…
Dwa dni później upalnym niemalże wieczorem wróciłam z pracy i spokojnie roztapiałam się w fotelu, wpatrując się pustym wzrokiem w telewizor, gdy nagle zadzwonił telefon… W słuchawce z najwyższym zdumieniem usłyszałam nieznany mi acz rozradowany głos…

- Dzień dobry. Tu listonosz! Wie pani, niech mąż nie wyrzuca tego kwitka, co go zostawiłem na tą paczkę co mu dla pani dałem… 
Z paniką spojrzałam na mojego męża, który w nieświadomości, ze ciąży na nim zarzut odebrania paczki i zatrzymania kwitu roztapiał się obok – na kanapie – ostatkiem sił podnosząc do ust szklankę z jakimś zimnym napojem…
Hmm… domniemywałam ze zaszła pomyłka, zatem postanowiłam rozwikłać zagadkę….
- Proszę pana - zapytałam – jaką paczkę i jaki mąż? 
- No tą co do pani przyszła. Do pani Katarzyny B. – zniecierpliwił się listonosz - Spotkałem męża w miejscowości Y, w sklepie, powiedział, że to do jego kobiety to mu dałem… 
Poczułam jak oblewa mnie zimny pot. Zaraz… Kasia… paczka…
- Proszę pana paczka była ode mnie do pani B, nie do mnie i ja nie wysyłałam jej do miejscowości Y tylko do X. 
- A co mi pani będzie mówić, mnie nie przegrzało – obraził się listonosz, sugerując że to mnie przegrzało - było do Y, to dałem mężowi i żeby kwitu nie wyrzucał, niech pani mu powie! 
- Ale to nie jest mój mąż! 
- A nie ten mąż – zafrasował się mój rozmówca
Matuchno...
- Wie pan, ja zbadam sprawę i do pana oddzwonię… - zrezygnowałam.
No to ładnie. Sytuacja wyjściowa przedstawiała się następująco. Pan listonosz zabrał paczkę, którą  - jak usiłował mi wkręcić - wysłałam do Y (nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić że takie miejsce istnieje), po czym spotkał w sklepie jakiegoś tajemniczego mężczyznę i nie zbadawszy jego tożsamości wręczył mu paczkę razem z dokumentacją… Ekstra. Postanowiłam skontaktować się z Kasią w trybie pilnym….

Ale o tym, co wydarzyło się dalej i dlaczego wysyłanie paczek grozi szaleństwem opowiem Wam jutro…









poniedziałek, 27 lipca 2015

O zjechanej psyche i szafce na wzruszenia czyli wakacyjna lektura po raz pierwszy…


Tully ma zryty beret, psychopatyczną matkę, wybujałe libido i sznyty na przedramionach. 
Tully ma magnetyczną osobowość i buntowniczy charakter femme fatale doskonałej w swej nieuświadomionej uwodzicielskości. 
Tully ma ambicje i widoki na przyszłość. 
Tully fascynuje mężczyzn a i mnie – pomimo że mężczyzną nie jestem – fascynowała niezmiernie… tak mniej więcej do 305 strony…. Na 306 zaczyna się kanał... a rewelacyjnie zapowiadająca się powieść Paulliny Simons Tully zamienia się w harlekina. Miernego. Sztampowego i irytującego. Mnie zirytował podwójnie, bo przez połowę tej przygody literackiej niemalże czułam tchnienie geniuszu, które – niestety - zbyt szybko zamieniło się w kwaśną woń nie do końca strawionej wódeczki. Ze śledzikiem. Szkoda, szkoda, szkoda. Nie jestem wielkim wielbicielem twórczości pani Simons, ale czytam grzecznie, co wydaje i z pokorą niekiedy dam się porwać urokowi jej opowieści, a niekiedy dryfuję przez kolejne strony, walcząc bohatersko z opadającymi powiekami. I tak, jak osławiony Jeździec miedziany spodobał mi się nadzwyczaj, i to zarówno z uwagi na fabułę jak i moje prywatne badania prawie-że-historyczne, to kolejne tomy tej trylogii przeczytałam z bólem, żeby nie powiedzieć z „bulem”. Nie cierpię infantylizmu w książkach o podbudowie historycznej. Szkoda - po raz kolejny. Dziewczyna na Times Square – pozostawię bez komentarza. Ale już Pieśń o poranku… no moi państwo – ten kawałek, jakże krwisty – taki wyszarpnięty prosto z trzewi - naprawdę zrobił na mnie wrażenie. Im bardziej pani Simons rozkręca się w swoich produkcjach, tym większe żywię co do nich oczekiwania  … Może zbyt wielkie i przez to osądzam Tully tak surowo ale… czuję się rozczarowana. A.... i uwierzcie mi - zaprawdę powiadam Wam, że nie jest to - zgodnie z zapisem na okładce - historia mozolnego wyzwalania się spod wpływu przeszłości.... Za cienki na to Bolek z tej Tully- ona tylko pozwala się nieść życiu, biernie - a tacy bohaterowie już dawno przestali mnie kręcić ...
Pomimo wrednego jadzenia, nie jest jednak moim celem zdyskredytowanie tej książki tak do mięsa, podobnie jak i innych opowieści, które wyszły spod pióra pani Simons… no bo jakże przekreślać kogoś, kto napisał TO:
On szeptał, a wezbrana Kama toczyła swe wody z Uralu przez śpiące pośród sosen Łazariewo…
Fajne. 
Prawie jak Bułhakow.
Jestem kolekcjonerką pięknych zdań… Mówiłam Wam…? Mam taki magazyn w głowie – siódma półka w czwartym zwoju pomiędzy szafką na wzruszenia i baniakiem na łzy…
Tyle …
Kochani - przepraszam, ze tak w kratkę komentuję i pisuję ale jestem generalnie odłączona od bazy. Lada chwila sytuacja się unormuje a ja opiszę Wam zabawną historyjkę, która przytrafiła się mnie i Mineralnej Kasi – ot widzicie nawet w necie można załapać się na przygodę – a wartość dodana – udało mi się poznać Kasie trochę bliżej, zamienić kilka słów – no bajka!






piątek, 24 lipca 2015

O suszonych śliweczkach i zbrodniczej substancji x czyli jak uzdrowić Malkontentkę w dwa dni

Malkontentka jest nieuleczalna – na bardzo wielu płaszczyznach rzecz jasna - ale na jednej z dość potężnym natężeniem. Jest nieuleczalną maniaczką kosmetyków do ust – i to zarówno kolorowych jak i pielęgnacyjnych…. Ma imponującą kolekcję szminek, błyszczyków, pomadek, balsamów, marmoladek etc. ... Jak się domyślacie – to MUSIAŁO źle się skończyć…
Zatem - za mną przyjaciele - posłuchajcie opowieści o tym, jak to z malkontenckimi ustami było….
Znacie naszą bohaterkę i wiecie, że wszystkie cholerne wróżki odpowiedzialne za urodę, wdzięk, polot etc. miast pochylić się nad kolebką z kwilącą Malkontentką, będącą jeszcze w formie niemowlęcej i obdarzyć ją szczodrze swoimi darami, zobaczywszy skrzywioną bachorkę wypięły się na nią z niemożebnym wstrętem…i dupa…. Tylko jedna – bardziej litościwa - obdarowała ją ładnymi ustami… no w miarę ładnymi... Stosunkowo ładnymi… Np. w stosunku do rybich ust… no nieważne. Generalnie nie ma się co dziwić, że tak skromnie wyposażona Malkontentka, maniacko owe usta w różne cuda stroiła… aż do tego straszliwego dnia, w którym użyła reklamowanego balsamu rzekomo renomowanej firmy X (miażdżąca krytyka pojawi się dopiero po uzyskaniu 100% pewności i przeprowadzeniu groźnego eksperymentu). Wracając do tematu – to, co wydarzyło się po zastosowaniu zbrodniczego specyfiku zbiło Malkontentkę z grubych nóg…. Usta zaczęły boleć, szczypać, piec, obłazić i zamieniły się z jędrnych wisienek w skurczone starowinki - suszone śliweczki… Diagnoza – zapalenie czerwieni wargowej. O przyjaciele moi – niech was bogowie od tej przypadłości strzegą! A dlaczego? Bo to gówno jest nieleczalne. Malkontentka przebyła prawdziwą drogę przez piekło. (O rozkoszach obcowania z naszą służbą zdrowia będzie przy innej okazji, bo ta przygoda zasługuje na odrębny post - o ile nie na cały cykl…). Koszta – ho ho! Maści apteczne, maści robione przez farmaceutów według magicznych receptur nabazgranych przez zafrasowanych doktorów, kremy z wiesiołkami, balsamy z miodem i innymi cudami, pomadki z woskiem i bez, kosztowny specjał oparty na modzie manuka i… trąba! Nic! Dzień w dzień Malkontentka walczyła z bólem i uczuciem ściągniętych ust, o wrażeniach estetycznych i traumie spowodowanej zakazem używania pomadeczek nie wspomnę. Już pogodziła się z faktem, że pisana jej jest dożywotnia egzystencja w czapce kominiarce odkrywającej przed współplemieńcami jedynie oczy, gdy ukochana przyjaciółka poleciła jej krem. Zobaczywszy specyfik Malkontentka puknęła się w czoło.

Hialuronowy wypełniacz ust. Tak się specjał nazywa a produkuje go niejaki DermoFuture – niech onemu bogini sprzyja i darami wszelakimi obsypuje przez wieczność! 
Krem ma za zadanie powiększać usta – uczynić je wielkimi i grubiuśkimi niczym serdelki… i między innymi dlatego Malkontentka czuła się z lekka skonfundowana poradą. Po cóż jej serdelki skoro ma i szyneczki i schabiku w nadmiarze???... no ale co tam.. tonący i serdelka się chwyci. Jak się domyślacie – kosmetyk nie zadziałał! Ha! Nie zadziałał w tym sensie, że położona do łoża wieczorem Malkontentka miała niby wstać o świcie z ustami o rozmiarze cenionym w świecie filmów dla dorosłych… Nie. Nic takiego się nie wydarzyło i pewnie nie ma prawa się wydarzyć. Ale to wszystko nieistotne. Istotne jest coś innego – krem ujawnił swoje drugie dno, właściwości nawet wspanialsze niż te zachwalane przez producenta…. Uzdrowił malkontenckie usta! Już po pierwszej aplikacji było lepiej…. Po dwóch dniach – jest dobrze! Normalnie, jak niegdyś, w zamierzchłych czasach przed użyciem zbrodniczej substancji X.
Kochani! Ten krem to dar od losu. W Rossie go sprzedają za umiarkowaną cenę. W dwa dni zrobił więcej niż drogocenne produkty apteczne przez półtora miesiąca. Będę śpiewać pieśni pochwalne na jego cześć, będę nosić jego zdjęcie w portfelu, ba – może nawet poemat napiszę!
Post może mało zajmujący ale ta przypadłość źle się leczy, ludzie walczą z tym latami – dlatego warto wiedzieć! Ku przestrodze i na wszelki słuczaj!






czwartek, 23 lipca 2015

Pusto, czyli taborecik przy kaloszkach

To, że milczę, nie znaczy, że nie mam nic do powiedzenia. (Jonathan Carroll)
…no cóż – nieskromnie mówiąc – mam podobnie… tyle że moje milczenie, którego jak widzicie nie potrafię okiełznać, wynika z gorzkiego faktu – otóż złożyłam obietnicę (co zapewne niektórzy mi pamiętają…niestety).

Poprzysięgłam Wam, że w sezonie ogórkowym "kulturalny czwartek" ulegnie zawieszeniu na kołku w przedpokoju i w towarzystwie kaloszków i parasolki poczeka na lepsze czasy, które nadejdą wraz z zakończeniem kanikuły. 

Zatem. Dziś tu jest NIC. 
PUSTO.
Kaloszki…
parasolka

i czekamy...

środa, 22 lipca 2015

Ziemia Planeta ludzi - pozostańmy na niej jak najdłużej


Kochani, przed urlopem uraczyłam Was listą potencjalnych wakacyjnych zagrożeń i skutecznej przed nimi ochrony... hmm…brzmi! Teraz, zdobywszy już pewne doświadczenie - po wdrożeniu i przetestowaniu planu ochronno-ratunkowego na osobie Malkontentki, spieszę podzielić się refleksjami, które i dla Was mogą okazać się interesujące. Zatem zapraszam do lektury ośmiu niezawodnych rad z cyklu:
Ziemia Planeta ludzi - pozostańmy na niej jak najdłużej 
  1. Abstynenci, osoby unikające środków odurzających, wrogowie palenia tytoniu i innych takich pozostają w domu, ewentualnie spędzają miłe wakacje na działce lub - jeszcze lepiej - na balkonie. Wyjątkiem są osoby spożywające kawę w nadmiernych ilościach – od biedy mogą się wpisać w panujący trend i udawać nakręconych nałogowców. 
  2. Po plaży pod żadnym pozorem nie poruszamy się bez obuwia wyposażonego w solidną - najlepiej metalową - podeszwę. Mile widziane są traperki i wszelkiej maści obuwie robocze. Pewną szansę mają też osoby regularnie unikające pielęgnacji stóp – zrogowacenia mogą uratować zdrowie a nawet życie. Ilość swobodnie rozsianych bądź starannie przysypanych piaseczkiem kapsli, szkła z butelek, petów – w tej sytuacji stosunkowo niegroźnych - jest zatrważająca…. 
  3. Jeżeli pragniemy ciszy i spokoju – patrz punkt pierwszy. 
  4. Unikamy jedzenia kurczaków – podawane są nieomal żywe! Mięso w głębi - pozornie apetycznie wyglądającego - kotleta jest różowiusie i surowiutkie… A jak wiadomo taki wpół żywy kurczak, to nic innego jak salmonella na krótkich nogach – a czort wie, jak wygląda sprawa szpitali podczas sezonu wakacyjnego – jest opcja, że lekarze są na urlopie a leczy woźny – co w sumie w niejednym przypadku może się okazać zbawienne, niemniej jednak – tam podają jeszcze gorsze żarcie. 
  5. Nie pływamy w morzu – zwłaszcza jeżeli nie umiemy – rozpaczliwy piesek z głową wystawioną metr nad wodę też oznacza że nie umiemy. Podobnie czynimy, jeśli na takim drewnianym kiju na plaży powiewa czerwona flaga informująca, że kąpielisko jest zamknięte. W przypadku znanym Malkontentce z doświadczenia czerwona flaga oznaczała obecność bakterii e coli w morzu…. Czyli kolokwialnie ujmując – kupa w wodzie była… No to już kwestia wyboru czy lubimy moczyć się tudzież sztachnąć głębiej gównianką – ale to raczej prosta droga do punktu czwartego… 
  6. Opalenie się na rozkosznego murzynka już pierwszego dnia plażowania nie jest możliwe. Zbyt intensywne próby zaskutkują osiągnięciem skóry w kolorze intensywnego różu bądź purpury, umajonej z lekka bąblami a w dalszej części życia – płatami złażącego naskórka, co skutecznie wyeliminuje nas z grona top pożądanych osób kurortu… Chociaż z drugiej strony może okazać się istotne i uratować obywatelkom zdrowie/życie/przyszłość, albowiem skutecznie odstraszy plażowych uwodzicieli, w których niewiasty zamroczone nadmiarem promieniowania, alkoholu i innych takich z punktu pierwszego, mogą zadurzyć się na dobre… czyli na co najmniej dwa dni i przywieźć z wakacji poza romantycznym wspomnieniem dodatek w postaci wstydliwego choróbska, rozkosznego bobasa lub nie przywieźć portfela i innych artefaktów… 
  7. Osoby, które podczas wakacji chcą - podobnie jak Malkontentka - nie stosować makijażu, chadzać w prawie obdartych ciuchach, z odrostem na nieufarbowanych włosach i paznokciami w wersji naturalnej odpoczywającymi po zdjęciu hybrydy, również powinny rozważyć pozostanie w domu. W innym przypadku automatycznie zostaną zakwalifikowane do grona wakacyjnych pariasów i odrzutów… Chyba że - ponownie wzorem Malkontentki -mają to w pięcie a nawet czerpią z faktu bycia nietykalnym oblechem pewną radochę. 
  8. O tym, żeby nie wygrzebywać niewybuchów już wiecie, ale nie wiecie że na plaży można ulec wypadkowi komunikacyjnemu czyli wpaść pod terenówkę, która ma fantazję pomoczyć sobie opony prując brzegiem morza w radosnym pędzie. Zatem uważajcie – nawet na plaży można zostać rozjechanym przez wypoczywające auto… O tym, żeby unikać osób obwieszonych karabinami, granatami etc. to nawet wspominać nie będę. 
Generalnie – jest niebezpiecznie – nie ukrywajmy tego, ale jeżeli wdrożycie powyższe w czyn macie pewne szanse przetrwać urlop w stanie względnie dobrym… no po prostu - przetrwać.






wtorek, 21 lipca 2015

Malkontentka zakończyła wakacje, czyli o kultowych zdaniach słów kilka

Przedzierając się przez blogosferę i poczytując małe co nieco - zazwyczaj ze smakiem, często -rozkoszą, a niekiedy – zdumieniem, Malkontentka zupełnym przypadkiem odkryła ZDANIE KULTOWE. Odkryła i zapamiętała – wychodząc z słusznego założenia, że po pierwsze - wszelka wiedza bywa cenna, a po drugie - kto wie, co się w życiu może przydać i… ot… przyszła pora, aby odkrycie ogłosić światu… Długo mnie nie było, ale już jestem! Ta dam! Oto myśl kultowa i w formie niezmiennej przewijająca się nieustannie przez blogi różnorodne w formie, treści i gatunku… Dziś jest okazja, aby i na tym blogu owe niezrównane zdanie umieścić, ale żeby - w jak zwykle żałosnym pragnieniu smętnej oryginalności - Malkontentka nadal mogła się realizować, napiszę je w opcji domyślnej. Zatem zaczynamy…
Tu wstawiamy KULTOWE ZDANIE (treść powyżej), będące najbardziej wysublimowaną kwintesencją niemożebnej rozciągłości bytów i esencją usprawiedliwień niekonstruktywnych, ale jakże treściwych a zarazem prostych w formie…
I już jedziemy z opowieścią…
Malkontentka wróciła z urlopu. Jeszcze przed swoim wyjazdem zaopatrzyła Was w pokaźną garść przestróg przydatnych wakacyjnemu podróżnikowi – a to żeby nie topić się w wodach gruntowych, nie pić alkoholu nieznanego pochodzenia, nie uprawiać wolnej miłości z osobnikiem poznanym w przyplażowym barze, nie wygrzebywać z ziemi niewybuchów itd… Sama siebie zaopatrzyła jedynie w krem z filtrem, którego nie użyła, bo zapomniała… a poza tym rozum niezmącony myślą bystrą udał się w innym, niż nasza bohaterka, kierunku. Wakacje Malkontentki, przebiegały zatem zgodnie z przewidywaniami - rozpoczęły się od potężnego huraganu, dryfowały przez katastroficzne wizje zatruć spowodowanych zjedzeniem niedosmażonego mięsa drugiej świeżości, osiadały na mieliźnie bezsennych nocy umilanych cierpieniem wypływającym z poparzeń trzeciego stopnia, a uzyskanych na czerwonym placu dekoltu, finiszowały powoli bólem głowy i skończyły się gwałtownym skokiem w brutalną rzeczywistość codziennego dnia pracy… Wisienką na torcie było nadzwyczaj bolesne poparzenie skóry głowy na trasie przedziałka – no bo po co zakładać na opuszczony przez rozum łeb czapkę/kapelusz/chustkę - gdy słońce pali niczym spawarka. Doprawdy nie wiem, jacy bogowie sprawili że udało jej się jakoś przetrwać ten urlop w stanie mniej więcej żywym, ale roboty mieli od cholery. Cud bowiem, że babrząc się w pełnym odpadków piasku na plaży rozcięła sobie jedynie palec o kapsel od piwa marki Lech, a nie wydobyła niewypału z okresu II wojny światowej, który mógłby dokonać wielkich uszczerbków w jej i tak nadwątlonej urodzie. Cud, że siedząc na wyżej wzmiankowanej plaży i starając się ukoić rozedrgane przez ciężki rok struny nerwów indywidualnych nie wpadła pod samochód raźno pędzący wzdłuż wybrzeża… Cud… Tak czy owak Malkontentka wróciła - cięższa o dwa kilogramy, bogatsza o nowe doświadczenia i wybitnie marudząca. Siedzi teraz na fotelu i mamrocze pod nosem, zatem w najbliższym okresie możecie spodziewać się prawdziwie oceanicznej fali jadowitych recenzji…
… Ale żeby tak kwaśno nie rozpoczynać cyklu powakacyjnego… zdarzyły się i miłe chwile w malkontenckiej wyprawie. A to sobie stado włóczkowych wielbłądów na sznurek nanizanych kupiła, a to łańcuszek „prawie że” złoty z serduszkiem a to maskę plastikową Krzyk… ale największa niespodzianka spotkała ją po powrocie do domu. Paczucha pełna cudów od Mineralnej Kasi KLIK! Dziś Franka z lekka uchyli rąbka tajemnicy – i z oddali pokaże Wam, co w paczce przybyło…. Ale to tylko taki smakowity kąsek na rozbudzenie apetytu, bo pełny opis kosmetycznej uczty Lukullusa pojawi się niebawem. Póki co pędzę naostrzyć pióro i jęzor, bo cosik przytępiły mnie te wakacje.

piątek, 10 lipca 2015

Post, którego nie ma...

Dziś nie ma posta. To, co widzicie to tylko złudzenie. Fatamorgana. Wydaje się Wam:) A mnie się wydaję, że perełkę znalazłam więc iluzorycznie spieszę ją tu zaprezentować. Patrzajcie ludzie mili:

„Wakacyjne rady" (W. Badalska)

Głowa nie jest od parady 
I służyć ci musi dalej. 
Dbaj więc o nią i osłaniaj, 
Kiedy słońce pali. 

Płynie w rzece woda, 
Chłodna, bystra, czysta. 
Tylko przy dorosłych 
Z kąpieli korzystaj. 

Jagody nieznane 
Gdy zobaczysz w borze, 
Nie zrywaj! Nie zjadaj, 
Bo zatruć się możesz. 

Urządzamy grzybobranie. 
Jaka rada stąd wynika? 
Gdy jakiegoś grzyba nie znasz, 
Nie wkładaj do koszyka. 

Biegać boso - przyjemnie, 
Ale ważna rada: 
Idąc na wycieczkę 
Dobre buty wkładaj! 

Gdy w polu, w lesie czy za domem 
Wykopiesz jakiś dziwny przedmiot zardzewiały, 
Nie dotykaj go! 
Daj znać dorosłym! 
Śmierć niosą groźne niewypały!


Ładne, nie:)

No! Zatem – jeśli ktoś się wybiera urlopić – nie grzebać mi w ziemi ani nigdzie indziej, nie wyciągać niewybuchów, nie raczyć się sromotnikami i wilczą jagodą, chodzić w czapce, w sprawie romansów jednorazowo-odlotowych... no to już wedle upodobań i rozwagi własnej ale….Generalnie - od myślenia urlopu nie bierzemy. 

Idę kupić czapkę … (każdemu wedle możliwości...ech)

czwartek, 9 lipca 2015

Malkontentka ma urlop i nie zawaha się go użyć!

Tak moi mili. Czytalność bloga spada, moja wena łapie dolne rejestry a to bardzo konkretne symptomy wskazujące na zmęczenie materiału. Ot nadeszła bezwzględna konieczność udania się na wyczekany i jakże zasłużony urlop. Urlop!! Cały tydzień! Jestem tak zmęczona, ze jest mi wszystko jedno gdzie go spędzę. Uradowałby mnie nawet tydzień na Syberii. Obym tylko nie musiała startować z życiem o 5 rano to każda opcja wakacyjna będzie dla mnie absolutną rozkoszą. A już plaża nad Bałtykiem to szczęście doskonałe. Nie szykujcie się zatem na upały - jadę na wakacje!

A po wakacjach – wiadomo – kilka dni wolnego z każdego zrobi dobrego… więc już teraz nieśmiało zapowiadam rozdanie z … marką TheBalm!










wtorek, 7 lipca 2015

O wrednej macosze i robieniu objętości czyli Malkontentka szczerzy kły

Nie wiem, co się dzieje. Naprawdę nie wiem, a co więcej - zaczynam się poważnie martwić o stan psyche Malkontentki. Otóż… ona jest zadowolona! I bynajmniej nie jest to powód do ogólnonarodowej szczęśliwości, albowiem tego rodzaju stan malkontenckiego ducha może jedynie oznaczać, ze nad naszymi głowami zbierają się czarne chmury! Pocieszam się wprawdzie, ze nie jest tragicznie a jedynie Malkontentka przeczytała plotę w jakimś brukowcu o nadciągającym kataklizmie i po prostu miód na jej czarne serduszko spłynął. Ale… ale – śpiewa! Fałszuje strasznie nawiasem mówiąc. Dobrze, że pracuje w najdziwniejszej instytucji świata, bo śpiewem na życie by nie zarobiła… Śpiewa… jak nic zepchnęła jakąś staruszkę ze schodów…
….
Ha! Wyjaśniło się. Błądziłam! Jakże ograniczona jest moja wyobraźnia, płytka fantazja i mała wiara w człowieka. Dotychczas byłam przekonana, że radość na malkontenckim obliczu wywołać może jedynie pech bliźniego nie-swego lub skopanie jakiegoś bubla kosmetycznego… a tu niespodzianka! Malkontentka jest zadowolona! Jest zadowolona albowiem znalazła fantastyczny produkt do stylizacji włosów i wprawiło to jej płytką duszyczkę w stan nieomal euforyczny. A ciesz się babo ciesz. A my tymczasem posłuchajmy opowieści…
Matka Natura nie jest sprawiedliwa - z charakteru wszechrzeczy tak ma. Niektórym daje szczodrze – piękną twarz, oszałamiającą figurę, niezły intelekt a i na tym niewąskim intelekcie zasadzi, lekką rączką, bujną fryzurę. W przypadku Malkontentki Matka Natura okazała się być wredną macochą… No nic. Nic a nic. Figurę trzeba maskować długimi kieckami, twarz co rano w mozole należy namalować z przodu głowy a włosy… no tu jest problem. Malkontentka prowadzi nieustanny bój o uzyskanie iluzji objętości a tym samym omamienie tłumów i wmówienie otaczającemu ją narodowi, że jest posiadaczką bujnych splotów a nie dwunastu nieczapierzonych kosmyków…. Do tej pory w walce wspierały ją panki, żele i inne szampony robiące lub udające, że „robią” pożądane volume na głowie…. Wszystko to takie se…eeee… Teraz – w jej pulchne łapki trafił kosmetyk zgoła doskonały…. 

Hair Manya Macro Fluid zwiększający objętość włosów firmy Kemon. Nazwa trudna – Malkontentka zanotowała ją na kartce, bo nie jest w stanie zapamiętać tak skomplikowanej kombinacji obcobrzmiących słów… W większości. Obcobrzmiących… ok nieważne. Gdybyście dziko pragnęły o tym specjale poczytać, to w internecie znajdziecie cały wachlarz opinii. I to opinii skrajnych. Część pań twierdzi, że fluid jest dziełem monumentalnym i wybitnym, ot taka Sagrada Familia fryzjerstwa… a część nieco bardziej krytycznie postrzegająca rzeczywistość – że jest to kupa kupy ładnie zapakowana, skropiona perfumą i sprzedana za gruby kawałek kasy… Co do Malkontentki – no z tym Gaudim to by nie przesadzała ale jakiś minimalistyczny obiekt - powiedzmy Miesa – to czemu nie… Płyn na malkontenckich włosach sprawdza się rewelacyjnie. Nałożony na mokre - po wysuszeniu czyni czuprynę nadspodziewanie bujną a do tego miękką no i to, co miłe – oszałamiająco pachnącą. Bo moi Państwo - jak ten specjał pachnie! Pisze na opakowaniu, że jagodami. Czort wie, czy to są jagody ale zapach jest obłędny, a tak apetyczny, że należy powstrzymać się przed spożyciem, bo może okazać się biegunkogennym bądź nawet ostatecznym drinkiem… Co fajne – zapach zostaje na włosach w sposób nienachalny acz sympatycznie wyczuwalny. A co mniej fajne? Ano cena! Cena jest zdecydowanie poniżej krytyki a powyżej możliwości normalnych portfeli. Ale…. 

Raz się żyje, potem się już tylko straszy,
A kiedy będziemy się upiększać – na starość? 

lub
Hej mała – zaszalej…. 

Wybierzcie sobie same jedno z uzasadnień i zapamiętajcie – wystarczy tylko uwierzyć a reszta pójdzie jak po maśle.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Nominowana Malkontentka przysmęca…

Dziś nie będzie tradycyjnej poniedziałkowej recenzji. Nie będzie, ponieważ nasza kochana NieBieska KLIK wystraszyła Malkontentkę niebywale i zaszczyciła zarazem nominując do Liebster Blog Award. O ile sama nominacja łechce niemożebnie malkontencką próżność, bo w opisie stoi jak byk, że dostaje się ją za dobrze wykonaną robotę - co oczywiście wzniosło malkontenckie ego pod niebiosa, to już warunki uczestnictwa w zabawie ściągnęły je nieco poniżej linii chmur. Ano - nie ma nic za darmo - w ramach nominacji godzi się odpowiedzieć na kilka podchwytliwych pytań a potem wymyślić własne. A że trzeba to zrobić z finezją i dowcipem… hmmm. Doprawdy nie jestem pewna, czy Malkontentka jest w stanie pozorować aż taką bystrość pod czaszka i nie nadwyręży przy okazji czegoś tam…. Zobaczymy….
Żarty żartami, ale naprawdę wszystkie moje JA czują się wyróżnione – NieBieska kochana – dziękuję. To miłe. Bardzo sobie cenię to, że mnie tu na blogu odwiedzasz, cenię sobie naszą znajomość i bardzo mnie ona cieszy. Tak na marginesie - kurcze ilu ja tu fantastycznych ludzi poznałam! W niektórych wyczuwam bratnie dusze – bratnie dusze wiedzą przecie, że są wyczuwane…!
A teraz baza, czyli odpowiedzi na pytania NieBieskiej.

Bez czego nigdy nie ruszasz się z domu? – Oprócz butów i ubrania jak mniemam.
No skoro tak szczerze – to jak na prawdziwego świrusa przystało - targam ze sobą wszędzie nieźle zaopatrzony wór leków. Ot taka tam obsesyjka…
Jaka jest Twoja ulubiona trutka? Alkohol (jaki)? Kawa? Papierosy? Siłownia?.... Taaa siłownia zwłaszcza;). Kawa kochani, kawa, która pochłaniam w ilościach tak nieprzyzwoitych, że boję się przyznać, bo nie jestem pewna czy nie podpada to pod jakiś paragraf…. Może ujmę to tak – niczego innego poza kawą praktycznie nie pijam…
Czy jesteś nocnym Markiem czy raczej wstajesz z kurkami? 
Jestem nocnym Markiem przymuszonym do wstawania z kurami a nawet przed kurami. To właśnie ja budzę koguta! Jest szansa, że niebawem odzwyczaję się od snu absolutnie! I będzie o tym na głównej Onetu!
Czy wierzysz w duchy? 
Mowa. Tak samo, jak wierzę w istnienie pani z kiosku – toż zawsze trwa na posterunku i patroluje ulicę.
Czy uprawiasz jakiś sport? A może lubisz oglądać mecze?
Bieg z siatkami na czwarte piętro. A poza tym jestem fanem biernych ćwiczeń. Czyli rozparta przed telewizorem z wysokokaloryczną przekąską w dłoni oglądam z zachwytem zmagania innych.
Na jaki kolor najchętniej pomalowałabyś ściany w sypialni. 
Już pomalowałam na ten najchętniejszy. Nie wiem, dlaczego ludzie uważają buraczkowy za mało romantyczny…
Czy oglądasz bajki? 
Z tytułu posiadania potomka w zaawansowanym wieku lat pięciu oglądam niemal wyłącznie bajki. Niektórych odcinków wręcz nie mogę się doczekać.
Czy piszesz listy (papierowe) lub wysyłasz kartki z wakacji pocztą? Korespondencja z urzędami się nie liczy!
Nie piszę. Ale, ale…! Dostałam ostatnio list! Prawdziwy! Papierowy! Miał fioletową kopertę! Ummm…
Czy kiedyś się zgubiłaś? Ale tak serio.
Jestem córką geodety. Nie ośmieliłabym się zgubić. W naszym domu gubienie się nie jest brane pod uwagę. Gubiących się rada rodziny zapewne poddałaby badaniom genetycznym, czy oby na pewno są z tego samego szczepu, ewentualnie zostaliby wyeliminowani.
Czy masz tatuaż/tatuaże? Co o nich sądzisz?
Mam. Jest najpiękniejszym kawałkiem mojego ciała. Sądzę, że potrzebuję ich o wiele więcej, a jest gdzie poszaleć. Tyyyyle ciaaała!
Za kogo byś się przebrała na Bal Przebierańców? – Nie wykręcaj się, że na takie nie chodzisz.
Nie chodzę! Wystarczy, ze chodzę do pracy! Tam to dopiero jest bal i to nie tylko przebierańców, niestety – niektórzy są TACY z natury!

piątek, 3 lipca 2015

Panneau okiem malowane

Byłam w górach. Kłamię. Byłam obok gór. Stałam i patrzyłam na nie z tęsknotą i cieknącą ślinką niczym dzieciak rozpłaszczający nos na szybie sklepu z zabawkami. Niby w zasiągu ręki, a jednak dotknąć się nie da… Cóż… jako że w góry (obok, obok) wybrałam się z potomkiem liczącym lat 5 (niespełna) nie było mowy o wyczynach a’la Wielicki. Pomijając ten fakt, górskie szczyty zdobywałam przez więcej niż połowę swojego ekscytującego żywota więc generalnie obecność małolata była niezłym pretekstem do trzymania tyłka w obszarach dość łagodnych i nie wymagających od poruszającego się obywatela specjalnego wysiłku… Zatem moi mili - wiedziona instynktem stadnym - łaziłam w grupie setek współplemieńców w górę i w dół Krupówek. Okazuje się, że jest to dość dziwna, niemniej jednak wciągająca rozrywka... I tu od razu uwaga – do zapiekłych przeciwników Zakopanego – wstrzymajcie konie i przygryźcie ostrza swoich języków. Lubię Zakopane i dobrze mi z tym! Jakoś znudziły mi się kretyńskie tyrady różnych osobników w stylu – znowu tam, jak można tam jeździć, chyba jesteś niepoważna, ale ty masz upodobania. A ucałujcie mnie w tylną część ciała… i jedzcie gdzie chcecie. Ja jestem za stara na krwawe emocje w Tunezji i za biedna żeby wlec walizkę kasy do bankrutującej Grecji, do tego zbyt wielki ze mnie patriota żeby zmuszać rządzących (kimkolwiek są) do ściągania mnie z jakiś cudacznych rejonów świata na koszt podatnika.
Dobra – łażąc tak w tym tłumie, przysiadałam co czas jakiś nad kawą czy deserem i okraszałam swoje wnętrzności grubą warstwą bitej śmietany i innych słodkich paskudztw… Przyglądałam się ludziom i dziwnym zjawiskom, które wyrastały na mojej drodze…
Ot – zachęcające menu przed hotelem (trzy gwiazdki)...


albo kiełkujące ciżemki…


Fajne…

Widziałam też miłą siostrę zakonną zasuwającą z wózkiem wypełnionym różowym niemowlakiem – uśmiechnęła się do mnie radośnie – oduśmiechnęlam się - i pogalopowała przed siebie niczym - z lekka surrealistyczne - odium dla pędzonego żądzą konsumpcji świata…

Wjechałam z małolatem na Gubałówkę, podziwnęliśmy rezydujące tam psy (Franek i Józek – miodzio nie psy), pokazałam potomkowi skocznie, kupiłam pluszową papugę i ciuchciucha (to sympatyczny zielony stworek – młody nazwał go ciuchciuchem, czyli zapewne takie jest jego imię). Kładłam się spać z kurami, wstawałam bladym świtem i drżąc z zimna na tarasie słuchałam potoku szemrzącego w ogrodzie, napawałam oczy soczystą zielenią pobliskiego lasu… uciekałam od wszystkiego w sobie. Dolce far niente. Żadnego zbędnego wysiłku, myślenia, stresu. Wiecie. Dobrze mi było. Tylko za krótko. Wciąż mam zbyt słabe akumulatory, aby aktywnie uczestniczyć w życiu. Czekam z utęsknieniem na ten prawdziwy urlop.

czwartek, 2 lipca 2015

O Judaszu przez judasza…. czyli Malkontentka i żywa sztuka

Sobotni wieczór. Zaaferowana Malkontentka wyciągnęła z szafy najlepsze odzienie, pociągnęła rzęsy tuszem, założyła przyciasne szpilki i z lekka kuśtykając rzuciła wyzwanie schodom - stromym niczym Matternhorn. Pokonując kolejne stopnie, z mozołem i wielką koncentracją omijała podejrzane kałuże rozlane na półpiętrach, a na drugim stosunkowo zgrabnie przeskoczyła przez pana pogrążonego w błogim śnie, ulokowanego rozkosznie pod zdychającym filodendronem. Filodendron został wystawiony przez któregoś sąsiadów w, z góry skazanym na niepowodzenie, zamiarze upiększenia klatki schodowej… Albo po prostu ktoś go wywalił... Pod "prawie że" rezydencją czekała na nią „prawie że” limuzyna, czyli mała skoda przyjaciółki w niewielkim jedynie stopniu ową przyjaciółką wypełniona. Starając się nie zakłócić przyjemnego wieczoru kilku panom biesiadującym na ławce, skoda uzupełniona o Malkontentkę spokojnie wyjechała z osiedla…

…tak kochani …niech Was nie zmyli ten łagodny, kołyszący niewinnie wstęp - to tylko tani chwyt mający na celu uśpić Waszą czujność…. Bo.. czwartek nastał! Czwartek z kulturą! Otrzyjcie załzawione oczęta! Na pociechę zdradzę, że jest to ostatni czwartek przed sezonem ogórkowym, który będzie trwał, aż do zakończenia najgorętszej fazy okresu piwnego, czyli do końca sierpnia. Dwa miesiące bez obmierzłych czwartkowych postów! To są prawdziwe wakacje… A i uwertura dzisiejsza do kanikuły będzie krótka i mało kulturalna. Właściwie nie będzie wcale kulturalna. Ale powróćmy do opowieści…

… zostawiłyśmy nasze bohaterki przy wyjeździe z osiedla… popatrzmy zatem, co wydarzyło się dalej… Ustrojone niedzielnie babki podjechały z piskiem opon i warkotem uszkodzonego czegoś pod teatr i z fasonem przedarły się przez tłum potencjału na widzów. Po okazaniu odpowiednich kwitów zajęły słono opłacone miejsca i oddały się rozkoszy bezpośredniego obcowania z kulturą…. Wszystko przez Judasza. Cóż ja wam kochani mogę powiedzieć… Malkontentka koneserem wielkim nie jest, intelektem wybujałym też nie grzeszy ale teatr lubi. Jednak Judasz… zwalił ją z nóg i to w sensie dosłownym. Rozwlekła, nudna fabuła kołysała malkontencką świadomość miarowo do snu i jedynie nagłe i gromkie okrzyki głównego aktora miotającego się w sposób nienaturalny po scenie wyrywały ją gwałtownie z objęć Morfeusza. W zdecydowanie lepszej sytuacji były dwie maleńkie staruszki siedzące w rządku po malkontenckiej lewicy – ot zwyczajnie – wyjęły aparaty słuchowe z uszu i zasnęły snem sprawiedliwego. Pierwszy raz w życiu Malkontentka miała ochotę zbiec w czasie antraktu, ale jako że jest osobą obowiązkową, twardą i niezłomną wysiedziała do końca. Z trudem. Podobnie jak jej zafrasowana przyjaciółka….
Skąd taka klęska przedstawienia? Artyści znani i lubiani, dawali z siebie wszystko, sztuka z jakimś tam chyba pomysłem… ale kurdeee rozwlekłość, totalne zamotanie akcji, kubełkowość opowieści rozkręcającej się na zasadzie baby w babie – wszystko to spowodowało, że nawet przy najlepszych chęciach nie dało się tego oglądać. Wytrzymać było ciężko. Publika została na swoich pozycjach prawdopodobnie wyłącznie z szacunku dla artystów… Nie polecam… Szkoda czasu i kasy. Ale w sumie tak to z Judaszami bywa…

środa, 1 lipca 2015

Dlaczego nie zmienię profilowego na tęczowe…

Przyszło nam żyć w dziwnych czasach. Na naszych oczach świat zamienia się w globalna wioskę, gdzie informacje z jednego jej końca na drugi przekazywane są w ułamkach sekund. Wszystko staje się medialne. Niestety nawet zagadnienie tak tajemnicze jak odchodzenie, umieranie człowieka stało się medialne… Zamieniliśmy misterium w dużą kupę… Oglądamy sobie śmierć na ekranie – jest taka odrealniona, taka…filmowa… Przegryzamy kanapkę i popijamy herbatkę przyglądając się ludziom, dla których już wszystko już było… Galopem zmierzamy ku pustyni duchowej, uczuciowej…. Czy pewnego dnia obudzimy się odarci ze wszelkiej intymności i wyjałowieni na tyle, by nigdy nie zapytać samych siebie, czym jest życie?


Na gorącej plaży, pomiędzy leniwie wylegującymi się, spoconymi urlopowiczami przechadza się śmierć. Roześmiani, popijający wysokie drinki ludzie, jeszcze nie wiedzą, że za chwilę staną się jedynie skręconymi, pustymi ciałami. Że to już ostatnie liźnięcie słońca, ostatni łyk zimnego napoju. Nie wiedzą, że już nie ma dla nich niczego… Że znikną. Śmierć przechadza się wzdłuż brzegu wystrzeliwując beznamiętnie serię z kałasznikowa. Pod nosem mamrocze modlitwę….
Polscy turyści kończą przedwcześnie - jakże niefortunnie przerwane - tunezyjskie wakacje, a na pożegnanie rozkręcają dyskotekę na lotnisku… W pijackim amoku tańczą do dźwięków muzyczki ze smartfona… Kopa w tylną część ciała to za mało…

Skończyły się wielkie greckie wakacje. Skończyły się pieniądze. Nie ma. Co będzie jutro? Życie bez perspektywy jest okrutne… Tu nie pomoże kieliszek anyżówki.
Cały świat kula się ze śmiechu czytając o odjechanych greckich dodatkach. Dopłaty za mycie rąk w pracy, bonusy za rozgrzanie silnika… No to im się w dupę nalało- zacierają rączki cebularze. Gratuluję dobrego nastroju. Ty za to zapłacisz – i ty i ty i ty tarzający się ze śmiechu po podłodze też….

Dzieci ze strefy Gazy. Telewizja pokazuje wystraszone oczy sześciolatka, który steranym głosem doświadczonego przez życie człowieka mówi - bo proszę pani z moim bratem to jest naprawdę źle, jemu się cały czas zabite dzieci śnią…
Nie mogę…

Wiecie co… Całym sercem wspieram miłość. Miłość jest najważniejsza. I mam głęboko w dupie czy kocha się dwóch panów, czy dwie panie, czy pani i pan, czy cholera wie kto jeszcze. Wspieram ruch LGTB i każdy inny, który promuje miłość. Ale trupy na plaży w Tunezji, prowadzeni na odrąbanie głowy toporem „niewierni”, ukrzyżowani przez państwo islamskie nieszczęśnicy, którzy ośmielili się przełknąć kęs chleba podczas ramadanu, przestraszony chłopiec ze strefy Gazy – oni wszyscy nie pozwalają mi manifestować dziko swej radości z powodu zalegalizowania małżeństw homoseksualnych w USA. To cieszy ale - na boginie - zachowajmy rozum. To nie jest czas na podskakiwanie z radości, to jest czas solidarności w bólu i demonstracji woli przetrwania! Tu świat się wali ludziom na głowy – róże możemy podziwiać później! I dlatego nie zmienię swojego zdjęcia na FB na tęczowe. Wystarczy mi tęcza w głowie…